wy tu jesteście. Lecz ludzi zazwyczaj milczących, ostrożnych i nawet nieufnych.
Księżycową nocą wróciłem na moją Żmudź. Wiosną, osobliwą i wyjątkową wiosną, gdy w kwietniu już zakwitły sady. Wszystko zatonęło w obłokach woni. Wróciłem z oddziałem. Pełne cudów były te noce wiosenne księżycowe, leciutką mgłą przysłonione. Ukrywały nas, a otwierały nam drzwi do wszystkich domostw, wszystkich chat, spichlerzów, spiżarń i skrytek domowych. Nie było już obcych na Żmudzi. Wchodziło się do nieznajomych, a w licach zaledwie uchwyconych spojrzeniem poznawało się starych przyjaciół. Takie były kobiety, tacy starcy i takie dzieci. Bo kto był zdolny do broni, szedł lub już był z nami. Można było powiedzieć wszystko o sobie i wysłuchać wszystkiego. Ludzie stali się jak te noce przejrzyści prawie, zaledwie przesłonięci ciałem. Dusze ich gościnne, dostępne dla wzroku, dla samych spojrzeń bez pytania. Otworzyła się chyba przed każdym jakaś dusza własna — rozszerzona, przestronna a ciągle nowa. Wszystkie te uśmiechy, te gorączkowe pytania, te uściski rąk z zapartym oddechem to były — koniec końców — rozmowy z samym sobą. Gdy czuwałem sam gdzieś w lesie na placówce, wtedy wraz ze światłem księżyca docierała ku wszystkim jeszcze nie widzianym nie znanym dotąd siedzibom ludzkim, przez las, poza górę, poza rzekę — pewność przyjaźni. Pukała lekko do wielu chat. I przenikała wszędzie. Bo wszędzie można było wstąpić, znaleźć przyjaciół wciąż innych, bliskich choć nie poznanych. Tyle szczęścia było naokoło, jakby na dnie duszy własne wielkie szczęście, dotąd nie znane, teraz objawione. To był ów sen. Sen nocy żmudzkiej. Niby to krótki, lecz w istocie długi okres, epoka prawie, gdy dnie były latami.
A potem we dnie, zebrani już i uformowani szliśmy dalej. Maszerowaliśmy przez wsie i miasteczka wśród dźwięku dzwonów, procesyj i kwiatów. Witani przez tłumy o licach pełnych łez, pełnych szczęścia i uniesienia. Błogosławieni przez rzesze porwane zachwytem. Ponad dzwony kościelne, ponad śpiewy procesyj i uroczyste słowa księży, przez cały kraj drgały i górowały mocne słowa wodza: „Serce! Bracie!“ Tak przemawiał do nas i do tłumów Dołęga. Słyszałem te słowa na jawie. Słyszałem je we śnie. Słyszę je teraz. To była komenda, jakiej nie słyszano dotąd. Komenda duszy. Czy kto słyszał podobną od czasów pierwszych wypraw krzyżowych?
Tak przeszliśmy przez Żmudź rozkwieconą. Tak szliśmy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/289
Ta strona została skorygowana.