przez surową jeszcze, ale pachnącą już wiosną Kurlandię. Tak staczaliśmy boje. Bez troski o jutro, nie dbając o zmęczenie, bez myśli o końcu. Zapewniam panów, że w porównaniu z tym wspomnieniem zbladły mi wszystkie późniejsze klęski. A także wyroki śmierci, katorgi, ucieczka. One wam się wydają smutne, ale nie nam. I smutne nie są. Chyba najsmutniejsze to jedno, że nie ma tych walk, że nie trwają one dotąd — choć to już wkrótce minie lat dwadzieścia pięć od tego czasu. I śmiało mogę powiedzieć także, że walczyliśmy i szliśmy naprzód bez nienawiści do wroga. Z miłości dla tego, co tak wolne i piękne, jak ten wicher górski, jak dzień dzisiejszy na Bukowcu i to wasze towarzystwo przyjaciół.
Wtedy to gdzieś w Kurlandii dotarła nagle wiadomość, jak to powiedzieć — dziwaczna, zabawna — lecz ostatecznie radosna. Oto pan Kołaszko przystąpił do powstania. Nie tylko to, ale sformował oddział z krewnych swoich, ze swoich byłych chłopów, ponadto uzbroił ich doskonale, kto wie, jakim cudem. Świetny oddział, mówiono, jeden z najlepszych oddziałów. I jeszcze coś — mówił nasz wódz, Dołęga — idzie nam na pomoc forsownymi marszami, a wcale nie zsiada z konia, ze swego mandżursko-węgierskiego, a w rzeczywistości żmudzkiego Czikosza. Nie był to czas smutny, śmiech nie raził, lecz wzruszał i pobudzał. Gruby i jowialny pan Kołaszko, to pochłonięty gospodarką, to zaczytany, na czele oddziału. Jednego z najlepszych — Boże święty! Czy śnimy? Słowianofil, „przyjaciel Rosjan“, a zarazem człek tak dokładny, tak rzetelny i akuratny, idzie z nami. To potwierdza chyba, że zwycięstwo jest pewne, choć nie wiadomo jak. A już to pewne, że słuszność całkowita, niebywała w dziejach wojen jest po naszej stronie.
Radosne było spotkanie w niebezpieczeństwie (mimo wielkie zmęczenie nas wszystkich). W czasie bitwy, gdy z nami zaczynało być krucho, gdy już nas okrążano, przygalopował pan Kołaszko na Czikoszu. Już z daleka słychać było tubalny głos i śmiech, naprawdę śmiech! Nam się zdawało, że przed tym śmiechem pierzchnęli Moskale. Mimo trudy i zadanie trudne nie stracił humoru. Wciąż wąsy drgały mu do śmiechu, oko przymrużało się figlarnie. Zdawało mi się, że czoło swobodniejsze niż zwykle, że rozjaśniło się pogodnie. Skontrolował zaraz kopyta końskie. Kazał uzupełnić podkowy. Doradzał ściganie. Walił w pierś i wołał, że nie ma czasu. Wygłosił nawet nieodzowny a przydługi referat z mapą własnej produkcji.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/290
Ta strona została skorygowana.