liśmy w lesie za rzeką. Pan Kołaszko jako straż tylna miał bronić przejścia przez rzekę aż do nocy. O zmroku słyszałem jeszcze z lasu jak grzmiał do swoich: „Mamy dobrą broń, możemy tu pozostać jak długo zechcemy.“ Otaczani w końcu przebili się docierając do brzegu. Wtedy to pan Kołaszko otrzymał ciężki postrzał. Nieprzytomnego przewieziono na promie przez rzekę. Nocą uszliśmy daleko w lasy i tam za barykadą wertepów leśnych ułożyliśmy rannego na mchach. Po jakimś czasie oprzytomniał zupełnie.
Nie zdawałem sobie sprawy z jego stanu, odsuwałem myśl, by mu naprawdę coś groziło. Ale to, co przeszliśmy, wszystko razem zrobiło swoje. Wybuchł we mnie płomień nienawiści. Powiedziałem mu wtedy tak mniej więcej:
— Żadną miarą nie mogę się pogodzić z tym, co pan ongiś mówił. Patrz, waszmość, patrz! Jak zawzięcie otaczają nas, jak bezmyślnie tępią! Jak sypią się skądś, z gardła stepów, z paszczy Azji na naszą zagładę. Mam ich kiedyś lubić? Toż trudno ich odróżnić jednego od drugiego. Jedno pozostaje: nienawiść głęboka, zaprzysiężona. Czy może znów każesz nam ponieść jakąś symboliczną nieziemską ofiarę za nich? Za tę tłuszczę rabów? Za to nienawistne stado pędzone przez niewolników tyrana?
Pan Kołaszko odpowiadał z trudem:
— Nie, tu chodzi o coś innego. My nie możemy inaczej żyć. Poznać ich, a pozostać sobą. Widzisz przecież, żeśmy sprzężeni z nimi jak dwa półkola obręczy. Oni kiedyś to zrozumieją. Niedzisiejsza sprawa. Powiadacie, mają zamazane chamskie oblicza? Przyjrzyj się bliżej: tak czasem dzieci się chmurzą, kiedy koniecznie chcą być złe. Aby nie widzieć, nie patrzeć przed siebie. Aby się nie rozchmurzyć i nie rozśmiać. Nienawidzieć musi ten, kto nie całkiem pewny swej sprawy. Także — kto chce ocalić siebie, nie sprawę. Na Litwie i w Rzeczypospolitej na to nie ma miejsca. Nasze konto czyste, nasz wzrok dalekosiężny, my niedzisiejsi — wytrzymamy —
Pan Kołaszko oddychał ciężko, słabł coraz bardziej. Uśmiechał się z trudem, lecz czoło jego było jasne, bez trosk. Jeszcze na chwilę przed zgonem powiedział dość głośno do wszystkich:
— Nic nie przepadło. Mały Stefanko wie, dokąd ma przyjść broń angielska. Lasów na Żmudzi dość — to nasi sprzymierzeńcy. Trzymać się, trzymać się. Gdyby zgasło, znów zaczynać, nigdy nie ustać. I moi tam w domu wiedzą, co zrobić.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/293
Ta strona została skorygowana.