szeć, chcesz widy widzieć — jedno musisz: — oczy wybrać — dać się oślepić.
— Oj, nie mam ja syna ani wnuka — zadudniał — nie mam. Ale ciebie wezmę — będziesz mój następca. Ciebie wezmę za detynu, wszystko mieć będziesz, świat ci się otworzy. Wędrować będziesz, pątnikować pókiś młody — a wieszczyć — królować — na stary wiek. Tylko — oczy musisz utracić. I ja kiedyś widziałem i właśnie chłopcem jeszcze oślepił mnie mój bateńko — bo dobra chciał dla mnie, dobra Bożego. Abym był ślepcem — wieszczunem! Ja i teraz widzę, pamiętam — mówi dziad — wodę Dniestrową szeroką, jary, sady i pola zbożowe, zielone, zielone...
Siedział ze żmijami na szyi, potem coś szeptał do żmij. Wtedy jedna z nich zaczęła prędko i radośnie się wywijać i do mnie główkę wyciągać. Ja żmij się nie bałem, sam już wtedy je brałem do ręki, umiałem do nich przymawiać. Ale pociemniało mi, czarno się zrobiło w oczach od tego, co powiedział dziad. Już myślałem, że ślepnę. Popatrzyłem prędko na Czarnohorę — jakby już po raz ostatni, jakby już miało coś zabrać mi oczy — popatrzyłem ku Cerkwom — rad, szczęśliw, że jeszcze widzę to wszystko. Hej, ale i z bólem okrutnym i żalem płaczebnym, że już będę musiał utracić oczy, jasne źrenice, aby się stać prawdziwym ślepcem-wieszczunem. Bo słyszałem już o tym, że umyślnie oślepiano dzieci, aby były muzykantami, albo lirnikami, znachorami.
Ale pomyślałem — popatrzyłem w oczy mojej nenieczce, ona by — tak to zobaczyłem — litośnie spoglądnęła. Powiedziałaby:
— Po co Boże święte źrenice jasne oczęta niszczyć, po co boleść czynić, żywą duszę gubić, żywy świat Boży wydzierać. Toż to wszystko Boże.
Uciekłem od dziada, starca ślepego. Nigdy już u niego nie byłem. — Wtedy to zajechał w góry ze Stanisławowa stary pan didycz, ojciec tego didycza, co teraz jest. Dobry człowiek, a choć wcale stary, taki wesoły jak dziecko. Dużo się śmiał, tak szeroko, cieszył się górami, cieszył się lasem, a każdemu lubił coś podarować.
Idę ja sobie drogą na Jasienowo, sumny, powoli, tak przed siebie. Ani się cieszę, że oczy mam jeszcze, bo tak mi ciemno jak przedtem i jeszcze jakbym coś stracił. A widzę on jedzie czwórką białych koni. Bryczka dudni jak grom. A mnie — że to przecież dzieciak jeszcze byłem — aż oczy się świecą.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/307
Ta strona została skorygowana.