Wiedziałem, że teraz przyszła chwila, albo, że nigdy już nie będę mógł wtargnąć do Cerkwów skalnych.
Błogosławieni żebracy duchem,
jako że ich jest niebiesne królowanie.
Błogosławieni mir Boży czy iący...
Tak przez cały dzień mówiłem sobie. A już z tego, jak z maleńkiego źródełka wypływa rzeka — granie płynęło jakieś, jakaś muzyka. Coraz więcej muzyki.
Jeszczem nie słyszał jej, alem ją w smaku miał, jak głodny chłop na zymarce w poście myśli o tym jakie to będą strawy i zabawy na święta. I już smakuje mu czasem więcej, niż w sam święty wieczór.
I tak poszedłem na noc ku Cerkwom, ku skałom szukać dostępu do Bożych furtek. Tego dnia i poprzedniego już prawie nic nie jadłem. Jednak dusza była we mnie krzepka, śmiała.
Był tam jeden występ skalny a w nim korytarz. Zaczynał się od szczytu skalnej baszty. Schodziło się krętym wejściem na dół jakby do piwnicy. Tam zszedłem modląc się. Szedłem długo korytarzem krętym. Światło gasło, znów je zaświecałem. Szedłem niby trochę pijany. A kiedy dotarłem do ściany, łoskotało mi serce, tak mi było mdło i omkno, że kolana same uginały się pode mną.
Zaświtała mi w oczach jasność. Rozszerzyła się jasność bez końca, wielkie kolisko jasności. I w końcu rozwiało mnie jak watrę gdzieś wysoko na wichrze. Ale dobrze, słodko. Byłem martwy.
Wtem usłyszałem łoskot organów skalnych i wicher grający. Nie wicher, to śpiewy. Jak wicher z głębi skalnego tumu.
Lekko unoszony czy to na skrzydłach, znalazłem się od razu u szczytu, w kopule kryształowej. Z dołu, z głębi skalnej cerkwi dochodził uroczysty głos nabożeństwa. Tuż obok mnie dudniły w skale wykute organy. Śpiewano i grano pieśń tę:
O wielka miłości, miłości
bez miary —
Muzyka i śpiew pokornie szukały Ojca Niebieskiego. Dusze błogosławione spokojnie się doń tuliły. — Jakby strugi mleka do ust dziecinnych granie spływało z niebiańskich piersi, wezbranych miłością.
Wyszedłem przez okienko na ganek skalny na zewnątrz tumu.