brego, Baal Szem Tow. Tam mieszkał przez lata w jaskini pustelnik wybrany, lecz ukrywający swe wybranie przed światem, rabbi Izrael Ben Eliazer, późniejszy ojciec bractwa Chassidim.
Toteż wydaje mi się jakoś, że Żyd, który nie jest miłosierny i pomocny dla bliźnich, niechybnie musi się wyrodzić, bo ratowanie bliźnich i pomoc jest jak gdyby nieodłączna od duszy żydowskiej. Rabbi Izrael także był takim litościwym ratownikiem ludzi, pomocnikiem w sprawach ich zdrowia i doli. Właśnie lekarzy wędrownych, znachorów świadomych zaklęć i przemówień, dających także rady i wskazówki życiowe, zwano Bal Szemami. „Rachmani-bne-Rachmani“, co znaczy: „Miłosierni synowie miłosiernych“, powiadają Żydzi o rodzie swym.
Lecz inna jeszcze tęsknota w nim kiełkowała. I ta zawiodła go w pustkowia pod szczyty. By mogła dojrzeć, inna jakaś gleba, inna kraina była potrzebna, nie ta, którą dotąd znał Izrael. Szukał więc ziemi nie tkniętej ręką ludzką, krainy nie udeptanej stopami człowieka, lasów nie ruszanych toporem, łąk nie koszonych. Takiej ziemi szukał, jaka wytrysnęła z tchnienia Jedynego. Z daleka doszły doń jakieś wieści. A może we śnie miał widzenie zielonej Wierchowiny, gdzie duch nie znający granic ani miar, stąpa i pląsa w gromach i wichurach, to światłem słonkowym, to pieśnią wód sobie śpiewa. A wszelkie życie, zwierzęta i ludzie przytuliły się doń jak niemowlęta. Ssą żywot i radość wprost z piersi światowej.
— Do ziemi ojców, do ziemi świętej wzywa mnie Pan — tłumaczył sobie. Lecz znów właśnie we śnie Wieczny wstrzymywał go, dał mu do poznania, że ta ziemia jest święta, gdzie się upodobało Jedynemu uśmiechać do swojej dziatwy.
I wyruszył Izrael w góry w towarzystwie kobiety. Przekazuje wieść, że ubrany był w płócienne ubranie i wysoki pas skórzany, jaki i teraz ujrzeć możecie u ludu na Wierchowinie. Gdy strudzony wędrówką, wraz z wylęknioną żoną, idąc od Kut, ku górom przełomem Czeremoszu, zobaczył Wierch Sokoli, skałami i wertepami zagradzający dalszy dostęp do gór, ujrzał w tym znak, że tu się ma zatrzymać. Ledwie dostrzegalnym płajem przedarł się przez głazy i wywroty drzew aż na grzbiet. Tam wśród skał znaleźli prastare jaskinie opryszkowskie. I w nich usnęli strudzeni wędrowcy.
A gdy o świcie zagrały trembity pasterskie, zbudził się Izrael, poszedł powitać słońce.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/318
Ta strona została skorygowana.