W ciepły pogodny ranek na samą Pokrowę, od Stanisławowa w kierunku Kołomyi, gościńcem idącym przeważnie wśród lasów, trzy obszerne i ciężkie pojazdy dudniły obładowane podróżnymi walizami. Na przedzie jechała długa staroświecka kareta na wysokich kołach. Za nią dwa powozy otwarte, równie stare i ciężkie. W karecie siedziała dość tęga sędziwa dama w koronkowym, ciemnym czepku. Była to pani Zuzanna, matka dziedzica Krzyworówni.
Prócz niej znajdowali się w karecie: najmłodsza córka, zięć i dwoje wnucząt, a także zwiędła i suchutka, zawsze prawie milcząca bratowa-wdowa, dalej nieodzowna panna do towarzystwa, niewiele młodsza od samej pani, wreszcie osoba do dzieci w wieku nieokreślonym lecz statecznym. W powozach zaś jechały inne córki z dziećmi, różne osoby określane jako ciotki lub kuzynki, prócz tego inne panny do towarzystwa, panny szwaczki i panny służące.
W pojazdach panowała stateczna cisza. Zwłaszcza w karecie w obecności pani Zuzanny, oprócz małego wnuka Niunia, nikt nie odważył się odezwać nie zapytany. Niunio zaś spał tymczasem. W powozach coś tam szeptano. Głównie jednak wypatrywano, czy starsza pani nie skinie, nie zażąda czegoś, nie zapyta o coś. Na każde jej skinienie pojazdy stawały, jak się okazywało potem przeważnie niepotrzebnie. Główną bowiem i to poważną troską starszej pani było w danej chwili: czy kto nie czuje się źle z powodu podróży, czy już się nie zaziębił, czy mu w ogóle czegoś nie potrzeba. O siebie nie dbała.
Zresztą jeździła tak w góry lat 50 przeszło i to wcale nie zawsze dobrymi drogami, i nie w zupełnym bezpieczeństwie jak teraz. Nieraz przed laty, w otoczeniu uzbrojonej karawany strzelców i hajduków, przedzierała się grząskimi ścieżkami leśnymi, okolicą, która rzekomo roiła się od rozbójników. Czasem wymykała się konno naprzód i z jasnym głośnym śmiechem dobrze wyprzedzała karawanę, galopując zawzięcie pod górę czy w dół, a mąż dopędzając ją z trudem, łagodnym wy-