Lecz gdy patrzył na ludzi, znikał mu ten prąd Boży, znów czuł się sierotą światową.
Biegał na grób ojca, płakał, jęczał i wzywał go. O radę, o słowo, o znak błagał.
Dlaczego świat ludzi zamurowuje mu szumienie myśli Bożej? I jak tutaj jest możliwa Aboda?
Grób był cichy.
Jednak w polach uśmiechały mu się znów kłosy. Dosłuchiwał. Słyszał — wyraźnie — jak się kłaniały i śpiewały imieniu Bożemu. Chciał, by mu odsłoniły jak soki tajemnicze wielkiego korzenia w nie się sączyły. Aby i do niego mówiły trawy, szeptały coś. Ale jeszcze i sam korzeń świata płomienny wysoko gdzieś jak tęcza był rozwieszony. I w sercu jeszcze nie gorzały rozłogi lub nici z sieci tego korzenia.
Żona jego było to jeszcze dziecko prawie, o dużych ciemnych głębokich wylęknionych, smutnych i poważnych oczach. Jego smutek i jej się udzielał. Był zdziwiony, gdy zapytała go wstydliwie z żałością i czułością: — Co ci jest, Jekely? Ale nie tłumaczył jej. Nie pomyślał, by mogła coś pojąć. Za młoda, za malutka, by ją tak wielkim smutkiem martwić. Odpowiedział tylko: — Wiesz, Rachelko, od kiedy ojciec odszedł, nie widziałem ludzi pobożnych, ludzi pokornych. Trzeba iść szukać! Za starzy tu ludzie, za stary świat ludzki. Stary i zimny. Ziemi gorącej nam potrzeba.
Rachelka spojrzała na niego z uśmiechem podnosząc duże rzęsy i ujęła nabożnie jego głowę w małe i delikatne, ale już spracowane ręce. Czułość jej była jakby ton cytry, gdzie za każdym dźwiękiem czai się łkanie. Czyż jest na świecie taka czułość, pełna muzyki cytrowej — czułość zacnych niewiast żydowskich? Oczy jej wyrażały gotowość. Pojedzie gdziekolwiek za nim, by szukać tych ludzi nabożnych i tej ziemi gorącej. Myślała, że może chodzi o ziemię świętą, Erec Izrael, daleko za morzami położoną.
Ale tego spojrzenia nie widział już nawet Jekely, zwrócony ku sobie, szukający płomienia Bożego. W tajemnicy przed tym dzieckiem płakał potem gorzko.
I znów raz poszedł nad brzeg Dniestru rozpamiętywać muzykę dniestrową. Znów słuchał czy słychać w nim poszum tego wielkiego tętna krwi-żywicy, co płynie we wszystkich istotach. Jak płynie poprzez muzykę, jak śpiewa ten chór niewyczerpany, z siebie biorący początek i ujście w sobie znajdujący. Wyobrażał sobie posady Tory jakby granitowe fundamenty
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/324
Ta strona została skorygowana.