rodzony drogę mi wskazujesz. Prawda, że zajeżdżają do nas Żydzi, co to opryszkom-junakom proch i kule przywożą, a czasem palenkę i mówią też, że ludzie to usłużni, nieźli, ale ja ich z rodu nie widziałem. I inaczej to oni ubrani, jak słychać.
Staruch mówił dobrotliwie i serdecznie, patrzył jasnymi oczyma.
Młody Jekely mimo woli z początku jakby nieco pobłażliwie patrzył na niego, tak jakby on był stary, a tamten młody. Lecz dziwił się sam sobie, gdy patrzył na tego, którego może wypadało nazwać obcym i niewiernym.
Lecz jemu czasem się zdawało, jakby to ojciec doń przemawiał. Bo tylko ojciec tak łaskawie na niego spoglądał, jak ten ogromny starzec, gazda wierchowiński.
I tak spłynęły jak nieoczekiwany promień z szarego ołowianego nieba — fale życzliwości i współczucia pomiędzy młodzieniaszkiem chasydzkim a krzepkim starym Sztefankiem Wasylukiem z Hołów za Czeremoszem.
A kiedy przyszli do osady szczerze i głośno podziwiał szyby u okien:
— Patrzcie, ludzie Boży — to jest oko! całkiem dokładne oko, oko stworzenia żywego. Bożeczku święty, gdyby to u nas zrobić coś takiego, dałbym za to owieczkę, krówkę albo i chatę. To cud prawdziwy.
Jekely zarabiał co jakiś czas na życie jako szklarz wędrowny. Na malutkim i lekkim wózeczku, zdolnym prześliznąć się przez każde bezdroże i przejechać wąziutką polną czy leśną drożyną, ciągnionym przez starego lecz malutkiego konika, zwanego „Braciszkiem“, objeżdżał całą okolicę co wiosny i co jesieni. „Braciszek“ był dobrze doglądany i lepiej żywiony niż sam gospodarz. Znał sam wszystkie drogi w okolicy, nie potrzebował kierownictwa. Dawniej jeździł nim ojciec, a później Jekely wioząc otulone słomą, sianem szklane płyty i zaopatrując całą okolicę w szyby.
Wasyluk dowiedziawszy się o tym zaczął zapraszać gościnnie i serdecznie, aby Jekely udał się z nim w góry, opisując mu od razu dokładnie i szczegółowo całą drogę.
— Toż to ludzie cudować się będą i dadzą ci co zechcesz.
Tego ucho Jekely, zwrócone ku innym głosom, nawet nie słyszało. Ale stanął przed nim obraz tych modrych gór, lasy ogromne, tajemnicze, jakby usłyszał szum wód radosny. O tym wszystkim zdążył mu opowiedzieć gawędliwy staruch.
A z serca wyleciał blask tęskny, wspomnienie Bal-Szema
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/326
Ta strona została skorygowana.