siężną blachą szeroką na piersi. Na plecach mieli zdobione strzelby ogromne, za pasami mieli różną broń, a w rękach ciężkie mosiężne toporzyska. Stali wyprostowani i spokojni. Byli to opryszkowie.
Lecz śmiałe i groźne twarze ich były jakby zdziwione, a nawet nieco drwiące, gdy zobaczyli młodocianych wędrowców z malutkim wózeczkiem. Jekelemu, gdy zobaczył ich, zaświeciły się oczy: — Bracia, bohaterowie mocni, lwy, witajcie! — zawołał wyciągając do nich dłonie serdecznie. — Ze światłem przychodzę do was. Do wszystkich chat dam własnymi rękami światło słoneczne i do dusz z takimże światłem, a każdemu jego twarz ukażę.
Wskazywał na wózek wypełniony szybami. Lecz widocznie jeszcze im nic nie wytłumaczył.
— A ciebie kto tędy skierował, chłopcze? zapytał chłodno i badawczo opryszek z twarzą pokrytą bliznami i wykrzywioną jak zawsze w uśmiech przylepiony do twarzy.
— On — jedyny święty wiekuisty pozwolił mi pójść i dał mi siłę.
Opryszki spojrzeli na siebie i na niego uważnie i jakby z lękiem, a potem litośnie i życzliwie. Rachela drżała, ale twarz Jekely płonęła zachwytem. Patrzył na nich serdecznie.
— To wieszczun wędrowny biedaszka, wróżbita jakiś sierocy. Ale po co to dziewczątko z tobą, bratczyku?
— To Rachela, którą prawo święte i ojciec mój dał mi za żonę.
Wyjaśniło się wreszcie, że drogę wskazał mu stary Wasyluk. Radość zjawiła się na twarzy opryszków. Wiedzieli już, że ma przyjść w góry chłopiec sierota żydowski, który umie szyby wstawiać i ma lusterka, a przy tym leczy ludzi na odległość samą myślą. Tak Wasyluk na chramie przy cerkwi opowiadał.
I zbójnicy, dumni i wyniośli z gościnnością i serdecznością odprowadzili niezwykłych gości w dół ku Waratynowi, wypytując jak dzieci o wszystko co tylko było można.
Po drodze na polance poniżej Pisanego Kamienia, poniżej grobowca Wielitów zebrało się całe sławne towarzystwo opryszków. Z początku patrzono z lękiem przed rzekomym czarownikiem żydowskim, ale gdy zobaczyli te bezbronne dzieci z małym miniaturowym wózeczkiem i konikiem i gdy Rachela rozdała małe zwierciadełka i kołacze żydowskie, serdeczność ich nie znała granic. Kładli im na wóz kożuchy i liżnyki pyszne włochate. Byli tacy, co chcieli darować strzelby,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/333
Ta strona została skorygowana.