na środkach do celu dosłownie dotykalnych lub doczesnych: stan uprzęży, postoje, popasy. Jakaś tam nadwyrężona firanka w karecie. Na ten temat dłuższe rozważania.
Czasem jednak starsza pani przypominała sobie coś więcej. Kontrolowała dorywczo. Odwracała się nagle ku powozom. Stawały natychmiast. Pytała tedy nieco obcesowo: — Suche kajzerki są? (te na żołądek). — Są. — A świeże? — Tak. — I z szynką? — Oczywiście. — Woda selterska? — W walizce karlsbadzkiej. — A widelce, noże, łyżki? — W ceratowej podręcznej.
Znów ruszały powozy. I ciągle jedno za drugim padały pytania ważkie a pełne troski. I wciąż stawały powozy. — A ile jeszcze do Tyśmienicy? — Pół mili. Po jakimś czasie: — A co tam widać daleko? — Wieżę kościoła w Otynii.
Zatem na wieść tę pani Zuzanna, gdy już skontrolowała wszystko, wystąpiła z konkretnym przejawem opieki. Kazała rozdzielać dokładnie: kurczęta, pasztet zajęczy z bułką i białe wonne ciastka w kształcie półksiężyca, zwane cynamonikami.
Niunio spał bez przerwy.
Tymczasem nasz znajomy, wiatr zabrał się do tego statecznego towarzystwa. Zahuczał tęgo a przekornie, zagwizdał głęboko, jakby przebiegł całą baterię próżnych butelek. Zatrząsł następnie pojazdami, zdawało się, że niemal je posunął, zakręcił kurzawą w oczy koniom. Jednak nie pomieszał szyków pani Zuzannie. Nie rozbił systematycznej powolności jej karawany. Przeciwnie, starsza pani wkroczyła natychmiast. Na razie stanęły powozy. Nastąpiła narada bynajmniej niekrótka, choć wiatr bez przerwy szastał się i napadał. Już, już zdawało się, że trzeba będzie za porządkiem rozpakowywać wielkie ciężkie walizy przytroczone do pojazdów. Na szczęście znalazło się wszyściutko w walizach podręcznych. Powyciągano tedy szale, chustki, pledy, szklanki, flakony, pudełka i łyżeczki. Otulano się starannie. Bez protestu zażywano krople, cierpliwie nacierano szyje, czoła i nosy francuską wódką. Prócz tego przygotowano proszki, płukania i pędzelki do gardła.
Jeszcze powolniej miały odtąd jechać konie, bo oto — tak krążyło od ust do ust, złowróżbne powiedzenie samej pani Zuzanny — może zacząć wyrywać drzewa z korzeniami i ciskać je w poprzek gościńca. Były już takie wypadki — co prawda bardzo dawno. Nawet te konie, nawet ci woźnice z trudem przyswajali sobie to nowe tempo, powstałe z opozycji do wiatru.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/34
Ta strona została skorygowana.