Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/340

Ta strona została skorygowana.

niały idzie. Tylko gdyś z bliska zobaczył oczy siwe, nieco znieruchomiałe i twarz skupioną, suchą, jakby wyrzeźbioną, to i towarzysza łeginia dreszcz przejmował z lęku przed tym rzekomym czarownikiem żydowskim.
Blisko skrzyżowania dróg, nieco niżej niż teraz dwór jasienowski, była chata Jekely. Otaczały ją stare jasiony. Jeden jasion był szczególnie stary. Konary miał tak grube jak pnie sędziwych drzew. Niektóre były na pół zeschłe, inne pozakręcane, popękane i znów pozrastane. Ale na wiosnę szczyt i wierzchołki niektórych gałęzi powiewały kędziorami wiecznie nowej, wiecznie młodej zieleni. Jekely i Rachela nazwali go ojcem, przypominał im ojca. Słyszeli w jego szumie rady i ostrzeżenia.
A kiedy przechadzali się w dzień świąteczny w górę ścieżką nad Waratynem, zauważyli wśród głazów sterczących wysoko, jeden kamień szczególnie potężny i foremny tuż nad głową sterczący. Rachela nazwała go wybranym kamieniem i powiedziała, że powinni go wybrać sobie na kamień grobowy.
I oto cóż się stało? W jednym ze znanych cytatów Talmudu powiedziane jest, iż kto by rzekł „Jak piękne jest to drzewo“, powinien śmiercią umrzeć. Zapewne wyrażone jest przez to przerażenie [i] obawa przed utratą uduchowienia, gdyby zaczęli [chwalić] wyobrażenia zmysłowe. Ale może tu odgrywa także rolę utrata ziemi ojczystej, gdyż o drzewach a nawet kamieniach Ziemi Świętej w piśmie świętym i w rozmowach mówi [się] ze wzruszeniem i przywiązaniem. Ale tutaj wykwitła z ziemi górskiej nowa wieść wkorzeniła ich w ziemię.
W ciepłych porach roku nieraz przebywał całymi tygodniami pod Pisanym Kamieniem na modłach i dumaniu nabożnym. Miał tam mały szałas, zbudowany z kłód i gałęzi smereki. Ale siedział przeważnie nad źródełkiem-strumyczkiem. Z początku nic nie robił. Ot tak pożądał, aby czas dzwonił w akord do dzwonienia strumyka. Czasem przyleciał jakiś motyl skromny brunatny o piegach barwy ceglastej. Siadał mu na ręce i długą ssawką wodził po ciele. Mały długi czerwony chrząszczyk powoli, bardzo powoli gramolił się spomiędzy kamyczków, a mały konik polny wykonywał cudowne skoki. Jekely nigdy się nie zmuszał do modlitwy, nie zaczynał umyślnie, lecz z dzwonieniem potoku, z trzepotaniem skrzydeł motyla, z ćwierkaniem świerszcza i poszumem łąki sama zaczynała się w nim i poza nim. I tak był w modleniu jak w chmurze złotej, unoszony jak w kopułach powietrza. Rachela przynosiła mu jedzenie i rzu-