bie przyszli prosić na starszynę do sądu. Sumieniem twoim drożymy się.
Filko spłoszył się, dmuchnął w wąsy i znów się odwrócił, zaglądając dokładniej na opudy.
— Ta nie przerywajże i nie odmawiaj, daj dojść do słowa — rzekł ze złością Szeryburiek — i nie paplaj swojego, słuchaj, choć Filko [znów] nie rzekł ani słowa — to zaraz się dowiesz jakie tu dzieło groźne i nieszczęsne. Naprzód to krzywda straszna dla Jekeluka — i kto wie — oglądał się zabobonnie — co z tego może wyniknąć. A potem jak coś złe zrobimy — przyjdą pańskie wyprawy karne, sądy komisarskie nam jeszcze za tych zbójów skórę złupią. Pożar w góry zaciągną. A nie ma komu bronić, bo Wasylukiw uciekł ze swoimi chłopcami w świat.
Filko dmuchał w wąsy.
— Więc pamiętaj, bracie — bo z tobą to gadać trzeba latami, jakbyś już nie wiem jaki stary był — że my pojutrze na Skupowej nie do świta na starowiecki sąd się schodzimy. A teraz bywaj zdrów, Fileczku słodki, podobrzał Szeryburiek i popatrzył przyjaźnie i z rozczuleniem na Filka.
— Czekaj, dziadu Mykò — rzekł Popecun, siwy, potężny, stanowczy, spokojny, z bialutkimi włosami, dawny opryszek o wyglądzie tura — bo mnie się zdaje, że Filko jeszcze nic nie mówił.
Stary Szyryburiek-Medweżyj wprawdzie przyszedł prosić Filka, ale znał wartość swojego wieku.
— Mówił, czy nie mówił, o to mi dziwota! My go o to nie pytamy. Albo jest sąd starowieku albo nie ma. My go prosili, my do niego przyszli, honor oddali i nasze sumienie sędziowskie w jego ręce i on przyjdzie.
Filko się opanował i kręcąc wąsy i dmuchając w nie ze spuszczonymi oczyma i z żalem jakby patrzył na leżącego na ziemi stracha, a potem spoglądając gdzieś w dal w zadumie podkręcał wąsy.
— Kiedy dobrze, ale ja to tylko na tych opudach się znam, a na tych tam zagórskich, jakich czort spłodził to ja — — To ja nie mam na nich postrachu.
— Nie postrach tu potrzebny, jeno kara. Rozumiesz — ludzi bezbronnych, dzieci — i to naprawdę ludzkie — jakby ot — —
Sądkowie przekonali Filka. [Żegnali się]. Szyreburiek cmokał głośno i serdecznie. A Filko całował tylko powietrze. Rozstali się w końcu, zeszli powoli w parów i znikli za najbliższym gruniem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/352
Ta strona została skorygowana.