Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/354

Ta strona została skorygowana.

wami, do braterstwa napominasz. I przykazujesz, pouczasz, mówisz, a uszy nasze nie słyszą. I jakżeż tu sądzić kogo z czystym sercem niezmartwionym?“
Słychać było już uderzenia kopyt końskich. Powoli jeden za drugim i godnie wchodzili na połoninę sądkowie. Pierwszy przyszedł Pihun Popecun, niezmierny, silny i rosły starzec, najwyższego wzrostu ze wszystkich, o pięknej foremnej długiej głowie i jasnych śmiałych oczach. Postać barczysta, poważna, niemal królewska. Był on najstarszy po Szyreburieku, ale wyglądał na najmłodszego. Za chwilę przyszedł Mołybożyn, mały suchy z twarzą jastrzębia, smagłą, suchą jakby wygarbowaną.
Później nieco przyszli Hołowko-Mudrahel i Trofym Pustoletuj. Z nimi bardzo powoli ciągle przystając i coś przygadując do konia szedł Petro Gotycz z Krzyworówni. Mimo późny wiek miał zupełnie czarne włosy, twarz skupioną, niezmiernie spokojną. Szedł takim krokiem, jakby nigdzie nie miał dojść, jakby czasu nie było na świecie i nogi stawiał raczej na bok niż naprzód i zaglądał w chmury, na wierzchołki drzew, nie na ludzi.
Wszyscy już byli, tylko brakło Szyreburieka Medwedija — każdy z nich z wyjątkiem Filka miał ze sobą chłopca-wnuka, któremu oddawał konie w opiekę. Stąd też tacy, co wyrostkami słuchali ostatnich sądów starowieku, przekazywali potem aż do naszych czasów, nieraz już w późnej starości — o sądach starowieku i o sądkach i o całym sądzeniu.
Konie parskały i rozsiodłane tarzały się w trawach, a potem pasły się spokojnie w oddali. A sądkowie powolutku podchodząc jeden do drugiego witali się ze sobą. Patrząc długo jeden na drugiego pobłażliwie i przyjaźnie, jak ludzie, co długo żyją a jednak zachowali zdrowie i świeżość. Całowali się w ramionach.
Już dzień wielki się zrobił, gdy usłyszano w dole dudniący głos Szyreburieka pokrzykujący na konie. Wszyscy uśmiechnęli [się].
Wreszcie ukazał się na łące, na tęgiej klaczy, nie tyle osiodłanej co wyścielonej barwnymi liżnykami sam Medweżyj-Szaroburiek sapiąc z lekka. Kudły rozwiane były jeszcze bardziej niż zwykle. W oddali za nim dreptał jasnowłosy wnuczek, starając się dogonić jeźdźca. Medweżyj zrzędził na swego deresza, który parskając wcale raźnym krokiem szedł pod górę. Wreszcie zsiadł z konia i zaczął go ciągnąć niepotrzebnie, cho-