Rzeka wyschła, zasypana.
Góry takie szare, ciemne, suche.
Nawet smereki spłowiałe.
∗
∗ ∗ |
Gdy Derej wyszedł na przełęcz pod Czarnym Gruniem, przypomniał sobie wszystko. Było jak przed dwudziestu laty. Wszędzie czarne ostępy świerków, wśród nich bukowinki jaśniutkie miąższem liścia dopiero wyszłym z łona drzew, nie stwardniałym jeszcze, nie przystosowanym do świata. Kopy Czarnohory białe.
Tęsknota za Ołenką wyrwała się okrzykiem — naprzód ochrypłym jak u dzikiego gołębia, potem jasno raz jeszcze poleciał głos trembitową nutą.
I nagle od brusturskiej strony słodki a młody głos kobiety odpowiedział od razu dźwięcznie, wabiąc nieświadomie a ufnie.
Ten sam głos. Gdyby nie biały jeszcze dzień popołudniu, od razu myślałby, że siły nieczyste wślizgnęły się w tęsknotę.
Powtórzył — i znów przypłynął głos cudny, taki, na który czekał, taki, który na jego tęsknotę czekał. Jak grzywacze gołębie, jak słowiki na dołach, jak jelenie jesienne, tak śpiewali wabiąc się, tęskniąc, przybliżali się do wieczora.
∗
∗ ∗ |
Wszystkie trzy patrzyły wśród smerek, jak obrazy. Patrzyły łaskawie, uśmiechały się jak hołowyci, jakby mógł się nie wyczerpać ten uśmiech. Modliły się.
Potem wiosna przyszła. Derewej zdzierał z siebie skorupy po chorobie, pod zapiekłymi strupami pokazywała się nie do wiary biała gładzizna ciała. Czyściutka, z sinymi żyłkami, młoda.
Haj. Tyżeś to Łukjen? Młody? Jeszcze raz. Nawet sam rozpalał watrę.
Brał szmacięta zdartej cuchnącej żelazisto zgrubiałej skóry i wrzucał do watry. Jakież szczęsne te białe znowu a tam spa-