lone wrzody. Wspomnienia, grzechy, szalona choroba. Skwierczały w ogniu. A na niego wtedy, gdy znów się kładł, przychodziła słabość nie chorego lecz dziecka, gdy przychodzi pierwszy błysk, który ma być narodzeniem pamięci. Jeszcze mdlał. Jeszcze nie zorza zaczerwieniła się. Aż zobaczył tam, pod Hromową.
Gdy zdarł całą skorupę choroby, przyszedł do sił. Zdarł wszystko. Nic go nie kłuło, nie szarpało, nie kąsało. Ale jeszcze potrzebna była kąpiel.
Wtedy w tym śnie siłując się w duchu zobaczył kaplicę w skrzydłach z wygiętymi wypukłymi piersiami, okrytą skrzydlatą piórzastą dachowiną jak niawka.
Biały dym kręcił się koło kaplicy. Okrywał ją i odsłaniał. Łukjen zrozumiał znak.
Wyzdrowiał. Wyszedł. Jak to tam bywa na wiosnę: Czarnohora w śniegach. Na śnieżystych przeczystych kopach gramolą się turnie z chmur, strome kopuły ułożone z wielkich łusek kłębiastych. Z nich wyżej jeszcze wiją się wirami ślimakowatymi krajki chmur, dymy ofiarne. A potem zbierają się nowe chmury, białe, pianowe, skrzydła długie. Lecą i ciągną kluczami całe wielowarstwowe Czarnohory wiosenne.
Wszędzie snuły się dymy prosto do góry. Daleko po carynkach — po ogrodach palono wiosenne ognie. Spalano śmieci, resztki źdźbeł i patyków na polach.
Przed nową pracą i siewem wiosennym trzeba spalić resztki i mierzwę.
Dzień za dniem mijał ciepły. A coraz błękitniejszy. Czarnohora była w śniegach a naokoło lekkie długie skrzydła obłoczyste raźnie, ale nie za prędko sunęły z zagórskiego boku. Kiedrowe miejsce było w śniegach, a poniżej śniegu fioletowymi rojami bryndusze.
Na wysokij połonyni tepłyj witer wije.
Jaka wesna wesełeńka, wse widmołodije.[1]
Miał jeszcze dopełnić ostatniej próby, ostatniej kąpieli.
Na miejscu kiedrowym wypatrzył kilka równych zdrowych kiedr. Ani jednej szkidzi nie naznaczył. Na ofiarę to najprzedniejsze musi być drzewo. Najzdrowsze.
- ↑ Na wysokiej połoninie ciepły wiatr wieje.
Jaka wiosna wesolutka, wszystko się odmłodzi.