Trudno było uwierzyć, gdy w Krzyworówni dowiedziano się, że Derewej nie tylko wyzdrowiał, ale już kiedry rąbie i ściąga na robotę.
Na ofiarę, na oczyszczenie i na dzięki.
Przynosił tak na Hromową jedną kłodę za drugą. Sam blady był ale taki młody, świeży. Budował kaplicę kiedrową, zbił jak most, kładł już protesy, wyprowadzał dach. Brał się do rzeźbienia odrzwi. Wpuszczał jedną belkę za drugą. Spajał dokładnie i umacniał twardymi kołkami cisowymi. Jeszcze nigdy tak dokładnie i ściśle nie pracował.
Aż przed Petrem przyszedł do cerkwi w Krzyworówni i ogłosił po służbie Bożej:
— Słuchajcie, chrześcijanie. Od dziś za dwie niedziele. Przyjdźcie wszyscy. Ja wielką ofiarę odprawię. Potrzebuję waszych modłów. Ratunku dla duszy, kąpieli. Niech nikogo nie brakuje. Może matka, żona i córki będą razem ze mną. To moja ostatnia praca. I pierwsza dla tamtego świata.
Już przedtem niejednego skorciło wyjść na góry, by spojrzeć na tę budowlę.
Kaplica była smukła, wyglądała z daleka jak dziewczyna w uplotkach. Drzwi były wyrzeźbione nad wszelkie dziwo. Trzy oblicza kobiece w słonecznych promieniach jedno z drugiego wykwitało, jakby kwiat, co zrodził kwiat na to, by jeszcze jeden kwiat się zrodził, a żaden nie zwiądł. A za nimi szły rysunki z słojów kiedrowych, jak zarysy i szeregi jeszcze dalszych postaci. I sęki jako oczy i usta. Od razu onieśmielało każdego. I pierwszy ruch był, że się cofnął każdy, a potem przeżegnał. Jakby stamtąd witały, wychodziły w płaszczach jasnoniebieskich święte wiszczunki. Na kaplicy już wysoko z wyrzeźbionych smerek bania. Srebrnym, złotym i niebieskim świecił się krzyż w promieniach i postaciach ułożonych w kształt promieni. Błyszczał jak metalowy. Tego jeszcze nie było. Takie krzyże były w cerkwi, ale nie na cerkwi. Opowiadano, że jeszcze pracuje dzień i noc, dorabia do kaplicy świecznik długi, wiszący, jeszcze piękniejszy jak ten co był w cerkwi.
Aż przyszła święta Pokrowa. W nocy przyleciała burza z Czarnohory. Dudniła i trzaskała, a nad rankiem świeżość i mgły niebieskie rozciągały się powoli, rozpylały, aż zostały. Błękitny świat złagodzony leciutką zasłoną.
Ludzie schodzili się i siadali na skałach na łące. Kobiety poklękały i modliły się do świętych wiszczunek.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/368
Ta strona została skorygowana.