Fłojera grała pierwsza.
Nie było takiej muzyki na świecie: z zasmolonego patyka — świat leśny wstawał. Głos lasu głosił dzieje lasu. Godzinkę, pół godzinki świergotała i tętniła, a brnęła głęboko, przechadzała się po wiekach leśnych.
Grając — nikła z oczu — przemieniała się: zrazu w dźwięczną gałązkę-duszyczkę drzewną. Potem rosła już z niej gałąź tonów wiechata. Sięgała ziemi. Dudniła głucho — korzeniła się w ziemi. Sięgała nieba. Lekko trzepotała się tysiącami listków, tysiącami oczu zielonych listkowych mrugała, otwierała je przed światłem.
Rozdźwięczało się drzewo gałęziste, obfitolistne, bukwodzwonne. Wyzywało wichry. Grało z nimi w borbie, zawodziło. Wyrywało się wichrom okrzykiem junackim bez lęku. Zwyciężało. Odpoczywało w złotej pogodzie.
I dalej siały się z fłojery drzewa. Jedno za drugim, jedno obok drugiego. Dudniły, mozoliły się w mrokach ziemi korzeniami prężnymi. Strzeliście płynęły ku niebu drzewa-dźwięki. Już sprzeciwiał się wichrom cały zastęp lasowy. Cierpiał a trwał. I dalej, coraz dalej siały się lasy. Dziecięta lasowe wiały świechciwie witkami-miotełkami, soczysto-miękkie gąszcze krzewiaste. Młododrzewiem krzepły, w szeregach gęstym pokoleniem jędrnym, postawnym. Potem olbrzymy tęgie, kędzierzawe, pieśnią bujnogłośną kroczyły przez wieki. I leśnych starców sędziwych rzesze groźne, w szumie zastygły głuchym, grzmiącym bezkreśnie.
Jeden las dawał hasło drugiemu, odpowiadał.
Organową wieść niosły — świąteczną. Modliły się w końcu wszystkie rody leśne pokornie a gorąco. Umilkły. Czekały.
Na wysokim łęku połoniny, na tle nieba ukazały się postacie prześwietlone. Ze schodów niebieskich wśród obłoczków zstępowały. Dobrotliwe matki-starowinki i słodkie oblu-