bienice niebieskie — anioły. Ciche granie siało się z góry rosą złotych kropelek. Zbliżały się ku lasom, ku siołom, ku chatom. Błogosławieństwo niosły, niebieskie pozdrowienie, pokój sercom — szczęście. — — —
Do opowiadania zgłosił się starzec osiemdziesięciopięcioletni, niewielki człeczyna, prawie niewidomy, ze stwardniałym bielmem na oczach. Mętnymi, wypłukanymi, siwymi oczyma wodził za słońcem, kierował się podług słońca. Nos miał szeroki, wąsy obfite a nie w porządku, ciemne włosy przyprószone szarością, rzadkie lecz rozkudłane.
Gdy zaczął opowiadać wznosił oczy. Podnosił też ręce do słońca. Potem dłonie zbliżał jakby lepił coś i rzeźbił palcami. A gdy o fłojerze mówił, składał ręce ostrożnie i czule, jakby tulił ptaka.
Usiadł pod modrzewiem wśród kwiatów.
Zwano tego starca Wasyl Drondiek. Po matce pochodził z rodu Kudilowego. Drondiek mówił z początku cicho, powoli, jakby dla siebie, brząkał słowami. Potem coraz wyraźniej, coraz goręcej głosił.
— Dla nas fłojera to — „Boża muzyka“. Któż o tym nie wie? A są gdzieś tacy na świecie, są, co przypowiadają, że ani w czasie postów ani procesji, ani pielgrzymek nie godzi się grać. Że muzyka ludzka wszelka to prawie grzech albo nieprzystojność. Tymczasem u nas i umarłemu w chacie prywil grają na fłojerze. Grają i jeszcze dużej płaczą...
Czym jest fłojera widno będzie z tej starej przykazki.
Z was młodych nikt głodu nie zaznał. Dzięki Hospodu! Bo gdy głód w kraju — to nie sama głodność po prostu. To zaraza! — dobrze mówili starzy ludzie. Poniża on człowieka do ziemi samej. A choćby jadł wciąż, będzie głodny. Strachajła brzuchowego zeń robi. Pokłońcę przed brzuchem! Dziś lepiej nie mówić o tym.
Tak było dwadzieścia cztery lat temu. Akuratnie kiedy urodziła się tu u gazdy-dziedzica dziewczyna. Ta — panna młoda. A było to właśnie tuhego roku.