tego. Nie tacy jak ja pozapisywali to wszystko w grubych księgach. Zresztą mierzę w coś innego...
Bo i cóż taki jak ja mógłby naprawdę tam zobaczyć, choć oczy moje własne były wtenczas zdrowe?! Ot, chyba tak jak ów, co pismo i karby niby to widzi, palcem dotyka, a nic wyczytać nie umie. Widziałem słońce grające, palmy widziałem, drzewa pomarańcz. Także ślady stóp Chrystowych. Boże kamienie i znaki. Tak jak u nas pokazują ślady Dobosza albo Rabina. Wino piłem, haj! słodkie, szumne. Ale widziałem też grunta jałowe — skamieniałe. I pustynie i wichry gorące i burzę piaskową. Tam to dalej gdzieś mają być one bramy piekielne...
Szukałem właśnie jeszcze innych śladów: chciałem popatrzeć innymi oczyma. Oczyma takiego, co był tam przede mną. Bo to nie moja ta wieść, nie z mojej głowy, ani z oczu moich odbita. Z głęboka, z dawności idzie, z wieków starych od przodków.
Był tutaj taki człowiek przed wielu laty, rodu szlachetnego, słobodnego i sam szlachetny — choć powiadają, że watażko opryszków — Kudil.
To jego fłojera teraz wam grała. Całe życie — powiadają — mało mówił. Nie lubił opowiadać ani nawet odzywać się nie lubił. Tylko grał na fłojerze. Wszystko wygrał, co mu potrzeba było. Ciągle wędrował, wszystkie nasze puszcze — a na dodatek — pół świata przemierzył nogami. Wciąż tęsknił do swojej ziemi. I wciąż wracał, choć wtenczas wcale nie było tu dlań bezpiecznie. Nie lękał się nigdy. Tu w naszym kraju, w rzędzie śmiałych — on był najśmielszy. W głowie taką jasność miał, jakby wieczną pogodę. Nigdy nie nawiało mu lęku.
Ale raz przecie zaznał strachu i Kudil. I to opowiedział swoim.
On także w owe czasy, przed wielu laty — bo i wtedy był właśnie tuhy rok — powędrował do Ziemi Świętej. Ślubował ratować ludzi pokutą.
A inne to czasy były. Droga nie taka jak moja. Ani łatwa, ani bezpieczna, ani taka szczęśliwa! I długo, latami, nie było go widać z powrotem. A chociaż pomogła ludziom jego ofiara, gdy wrócił sam był już stary. Ten jeden, jedyny raz opowiedział ludziom długą opowieść o powrocie z Ziemi Świętej — i o kraju niewoli. I zakarbować zalecił tę wieść — po wieczne czasy.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/376
Ta strona została skorygowana.