A sam Kudil był w starości jak świątek z obrazu: wysoki, chudy, blady — smutny. Twarz gładką miał, foremną, oczy wielkie, siwe i nosił brodę jasną.
Skąpą mowę miał a mocną. Rąbał nią jak na rewaszu.
I tutaj zaczyna się — widkaz — testament Kudilowy.
Słuchajcie, goście! Kudil mówi:
Na skale pośród morza — tak przekazał Kudil — obok monastyru żyliśmy z Wasylukiem. I tam rozstaliśmy się. A on, chociaż chory, wciąż nam odczytywał z księgi świętej. Zawsze słobodny, pogodny zawsze — jakby miał żyć. I te słowa główne odczytał nam niedługo przed śmiercią.
Większej nad tę miłość nie ma żaden człowiek — jak ta, by położył duszę za pobratymy swoje.
Wspominałem zawsze te słowa na pamiątkę śpiewaka Wasyluka. Wracałem potajemnie do kraju, to znów wymykałem się mandatorom. I tak samo, gdy za niewolą przyszedł nowy tuhy rok. Wtedy, gdy już innej pomocy nie widać było, wydarłem się na pielgrzymkę do Rusałyma, do ziemi Chrystowej. Tam byłem tak długo, aż wróżbę miałem, że idzie pomoc: bylebym zawsze gotów położyć duszę za swoich.
Tymczasem wojna czy zwada jakaś rozgorzała na morzach. Nikogo stamtąd nie wypuszczali. Już tęsknie mi się tam działo. Ściskała motuzkiem szyję — tęsknota. Puściłem się obchodzić ten świat: naokoło, pustyniami, słonostepem — rabskim krajem i tatarskim, Rosjami — ku chacie. Naprzód kapinką wzdłuż morza, potem ku wschodowi słońca przez trzy niedzielki, potem wschodzące słońce po prawej stronie mając. To miał być mój szlak. Ale żeby wciąż krajuszkiem pustynie obchodzić. Tak zaklinali mnie starzy pielgrzymi.
Dwadzieścia dni szedłem ku wschodowi słońca, dość szczęśliwie. Choć nie ukorzony pielgrzymką, zuchwały człek górski — przekląłby to na wieki. A dnia dwudziestego pierwszego morze ujrzałem po lewej ręce. I między mną a morzem pustynia. Ale tylko wąska jej krajka. Tu gdzieś trzeba było półobrotem skręcić i iść ku morzu. Grzecznie jak na dłoni widniały ludzkie osady nadmorskie.
Odważyłem się spoprzeczyć ten rąbek pustyni. Poszedłem przez pustynię: oj, nie szedłem, od razu brnąłem, harowałem