ciężko, ołowiane nogi, nie moje, wyciągałem z piasku. A to morze czemuś nie zbliżyło się. Przyszło południe. Morze było tak daleko jak przedtem. I ku wieczorowi niewiele uszedłem. A tu noc spadła na pustynię. Przenocowałem po raz pierwszy w pustyni: zimna noc, nad ranem uleżeć ani ustać nie można, przyszło się mi ruszać i biegać.
Już o świcie powiało tęgo. Wielkie litery, znaki czarne, cicho a groźnie pisały się na dalekim niebie. Morze znikło mi z oczu. Namyśliłem się od razu, by uciec z powrotem ku stepom. Ale już nie wybrnąłem z pustyni.
Coraz większe, coraz czarniejsze znaki stąpały za mną, mrucząc, dudniąc. Puchły w chmurę brzuchatą, huczały. Dogoniła mnie wichura jeszcze przed południem.
Zakotłowała pustynia. Aż lunął z nieba wał piasku. Zwyobracały mnie wichry od razu, zmiętosiły jak liść. Wkręciły w wir piaskowy. Zdusiły ku ziemi, zapodziały gdzieś w pustyni. Raz za razem waliły się na mnie góry piasku. Całe powietrze ciemno-żółte, zamazany świat.
Pagórki małe dymiły z wszystkich stron jak watry. Już i same chwiały się, ruszały się z miejsca. Pomaszerowały pagórki, już cały świat kolebał się, ruszał i walił.
Hospody! Koniec światu niedługo, a mnie chudzinie to już od razu. Ostry deszcz piaskowy sprał mnie po chwili, lice i ręce nieznośnie piekły, spuchły jak poparzone. Oczy oślepiło, dech zapierało.
Mocowałem się póki mogłem. Półżywy położyłem się pod serdak, nakryłem się mantą szczelnie. Leżałem tak spokojnie, a wciąż hulała burza nade mną, zakopywała mnie wałami piasku. Modliłem się, cichutko śpiewałem do wtóru muzyk wichrowych. — Co będzie — to będzie! — Czasem strzepywałem piasek, by mnie nie całkiem nakryło.
Dzień i noc tak przebyłem, nie śpiąc ani nie jedząc. A gdy znów ranek nadszedł uciszyło się całkiem, wyjaśniło się powietrze. Podjadłem i od razu wina łyknąłem. Orzeźwiło mnie.
Zmiarkowałem, że burza zarzuciła mnie w straszny świat: żółto bez końca, piaszczyście, głucho. Wody na pewno nie liznęła jeszcze ta ziemia. Nie tylko trawki tam nie było, ani nawet bodiaka najnędzniejszego, nie tylko ptaszka nie było słychać, ani najmniejsza muszynka nie zabrzęczała. Potężnie grało słońce nad pustynią, a życia nie było.
Tymczasem dławiła mnie duszność, parność coraz większa, tak jak bym się położył do rozognionego pieca. Ale było
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/378
Ta strona została skorygowana.