jeszcze nade mną zmiłowanie. Lunęła ulewa i przemieniła świat. Nie deszcz to spływał, lecz potop wód grzmiał. Jak przed pierwowiekiem, rzekami chuchał duch Boży na ziemię trupio-gołą. Łaska Jego Święta! I cud-cudenny się stał. Piaskowe morze zakwitło czerwono i szkarłatnie kwiatami naokoło, bezkreśnie. Zieleń paskami pokryła ziemię. Wszędzie stała woda. Burza wygrzebała jakieś ocembrowania kamienne, kto wie przez kogo zrobione, woda je wypełniła.
Według przepisu obmyłem ciało wyjęte z grobu piaskowego, a upieczone w piecu piekielnym. Służby i modlitwy wszystkie odsłużyłem przed wodą. Potem wciąż piłem wodę.
A to wszystko razem obróciło mi i wykręciło świat. Zaciągnęło jeszcze dalej w pustynię.
Szedłem dwa dni i jeszcze trzeci, wschód słońca mając na prawo. Znów rozodniało się słońce. Coraz tużej ściskało ziemię, wyżymało z niej wilgoć. Bez śladu znikły kwiaty i zielone ramy i wszelki ślad wody. Wina już nie miałem, a chleba nie za dużo.
Czwartego dnia — dwudziestego szóstego dnia od wyjścia z Rusałyma — wiatr powiał od wschodu, duszący, ciężki, śmierdzący — trzeba rzec straszną wonią.
Gdy ustawał wiatr widziałem daleko dymy wstające z ziemi. Daleko się snuły? Może z domów, może z kuźni czy z kominów miastowych? — myślałem — bo woń dusząca wciąż dolatywała.
Coraz duszniejsze było powietrze, bardziej żółte niebo, coraz więcej dymów. Wznosiły się cienkimi krajkami do góry, rozsnuwały się osnową, kółeczkami, pełzały po ziemi, tkały się w gęstą, żółtą mrakę. Żadnego domu, żadnego osiedla wypatrzyć nie mogłem za tymi mrakami lepkimi, za nygurami klajstrowatymi.
A może tam jakie namioty, szałasy i duże stada chudoby? — I pewnie watry dymią, nawozem suszonym podłożone, jak to tam robią w tych stepach?
Ostro szedłem ku dymom. A gdy doszedłem jakie dwa gony od pierwszego dymu — powiedzieć to trzeba, dość głodny, a najbardziej spragniony, z wichrem w głowie — ujrzałem jeszcze bliżej jeziorka zielone, jedno przy drugim.
Zacząłem biegnąć ku nim. Wtem usłyszałem pod ziemią naokoło naprzód chlupanie, bulgotanie, purkanie. Poczułem zapach siarki. I potem, jak na komendę, jeden po drugim za-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/379
Ta strona została skorygowana.