częły wybuchać ognie. I z tykiem grube wały wrzątku wynurzały się z ziemi, jeden po drugim.
Stanąłem, czekałem czy w mig się nie zapadnę. A tu zagrzmiało naokoło spod ziemi. Wysokie chlustawki wrzątku wyżej, coraz wyżej i jeszcze wyżej wystrzelały. Zasłoniły świat. Aż piana gorących białych plwocin i gnoju kipiącego z wysoka spadając oblała mnie i oparzyła.
Wtedy krzyknąłem, wtedy zbezosobiło mnie ten raz jeden. Zatrzęsło mną od strachu i męki, każdy członek dygotał i wykręcał się w inną stronę — gorzej niż u człowieka padaczką nawiedzonego. Padłem na gorący piach.
Domyśliłem się od razu — dlatego to krzyknąłem aż strzałą mnie przeszyło — żem zaszedł od huzycznej strony ziemi, gdzie wejście do piekieł. Wciąż naokoło chlustały, grzmiały, dusiły smrodem kuchnie piekielne.
To piekielna okolica!
Leżałem długo na piachu gorącym. Już mi nie łkały członki ciała, nie wykręcały się. Szukałem oczyma słońca na niebie, nie było go. Niebo całkiem żółte, zatkane wyziewami. Dźwignąłem się by uciec w kierunku przeciwnym od dymów. Bezkreśny step słony z maluśkimi kosmykami trawy rudej, skręconej, zakędzierzawionej — przede mną. Ciężko się wlokłem zatruty dymami. A tu już i z przeciwnej strony dymiło. Coraz częściej nogi me zapadały w gorące kałuże. Zmiarkowałem, żem wpadł w pułapkę piekielną.
Nie widziałem już życia przed sobą. Zgotowany w parach, zatruty wyziewami położyłem się na ziemi. Ani nie spałem, ani nie czuwałem. Różne rzeczy — straszne, to znów miłe — widziałem. Nawet Kremenysty widziałem. I Skupową i Synyci! Tak wyraźnie, że chciałem wstać i lecieć tamtędy. Ocknąłem się, a to ten żółty, kleisty świat. Potem spałem, nie wiem jak długo.
W końcu tętent kopyt słychać było. I wkrótce obok mnie wichrem przecwałował oślak. Zacząłem go wołać jak się woła konia. Myślałem, że doprowadzi mnie do ludzi. Raz tylko przybliżył się, przystanął, załypał oczyma, spojrzał na mnie tak uważnie, że jeszcze goręcej mi się zrobiło. Potem wciąż cwałował, krążył wokół mnie. Wciąż rżał przeciągle, wołał kogoś.
I wtedy to — na zew oślaka czortowskiego — od zachodu słońca, od stepów słonych wstała burza nowa. Wicher
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/380
Ta strona została skorygowana.