skiej postawie. Leżały albo chodziły na czworakach. Słaniały się, przelewały z nogi na nogę. Opasłe niezgrabne, z trudem ale umyślnie przybierały ruchy i postawy świńskie. Jednak żadne oblicze nie było po świńsku zadowolone, ani nawet spokojne. Z przerażenia półotwarte usta zastygły. Wytrzeszczone oczy trwały nieruchomo. Czasem łyskały i toczyły się na wszystkie strony, jak dotąd nigdy nie widziałem u człowieka. Czasem niektóry z tych stworów najechał na drugiego. Wtedy długo stały wyszczerzając zęby. Warczały, wściekle łypały wypulonymi oczyma. Po długich groźbach powoli, leniwie a zawzięcie wyszarpywały sobie zębami kąski lic i uszu. Ale rąk nie podnosiły.
Gdy zakrążył szept o mnie — powoli dźwigając się i kiwając, wszystkie stworzenia zaczęły się gromadzić wokół mnie — z jakich dwadzieścia cielsk. Były tam prawie same niby-kobiety, a tylko kilku niby-mężczyzn. Wszystko półnagie a wysmarowane. Kobiety z poodkrywanymi tyłami, ze zwisającymi zatłuszczonymi wymionami. Mężczyźni z odkrytymi członkami tłustymi jak u knurów.
Czterdzieści nieruchomych oczu wlepiało się we mnie strasznie. Dwadzieścia gęb półotwartych sterczało nade mną. Z oczu tych nie świtała nawet ciekawość, tylko tępota durna. Tępa uciecha ich utkwiła we mnie jak kołek tępy a przegniły. Zażmurzyłem oczy, bo bardzo grzesznie mnie pchało coś, by powybijać to wszystko.
Postarzałem się od razu tego dnia od kiedym się przebudził. Bo od kiedy wyszedłem z Ziemi Świętej w coraz to gorsze mnie rzucała dola. Jakbym ze skały w berdo spadał, bez udzierżku po schodach skalnych. A potem już po błotno-śliskich, stromych ułohach.
Ale to, to już najgorsza męka! Lepiej mi było do końca życia nie widzieć ludzi, nie słyszeć głosu człowieczego. Hospody! Jakież to miłe i niewinne przecie — bezrogi prawdziwe. Nawet zapach ich miły. Zatęskniłem by zobaczyć trzodę świnek swawolnych na połonince wysokiej.
Wtem zarżał oślak niedaleko. Wszystko wróciło na swoje barłogi. Potem ktoś odwalił płytę od kuczy. Żółtość wpłynęła ze dworu. Cisza zaległa kuczę.
Oślak wypędził wszystkich nas na paszę. I zewsząd przychodziły podobne gromadki, nieco mniej utuczone, a pędzone przez oślaki. Były tam i takie żywotwory ludzkie, co do innej chudoby się upodobniły. Jak gdyby kozy, capy, jak
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/382
Ta strona została skorygowana.