Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/385

Ta strona została skorygowana.

A za nimi na smyczy u watażka, kłapiąc kłodami, piszcząc, podwrzaskując a wciąż obwąchując się wzajemnie w radości, pognali Syrojidy.
Cieszyli się na uczty świąteczne. Cieszyli się, że mają chudobę prawdziwą. Cieszyli się, że będzie przypłodek w chudobie.
A gdy się oddalili Syrojidy, rozszeptały się pastwiska i stepy. Powoli tężały szepty. Szły szeroko. I już jęk cichy niósł się, jęk całych rzesz. Dawał hasło do czegoś. Wzywał kogoś. Docierał wszędzie, przenikał. I ja jęczałem razem z innymi, wbrew woli.
Sam zrozumiałem, że pognali tych nieszczęsnych na zabicie, a z szeptów usłyszałem i domyśleć się mogłem, że naprzód dadzą ich do karmników, by ich podtuczyć mlekiem oślic czy mlekiem syrojidzkim, bo tak przygotowują się do uczt świątecznych.
Ale nie było czasu na zawodzenie. Rżeniem znów dały hasło oślaki do jadła. Bo, że tu niby to pasły się rzesze, to tylko udawały tak ze strachu, że są już chudobą syrojidzką a nie ludźmi. Inaczej by im potem jeść nie dali. A naprawdę to żaden chyba nie uszczknął tej skąpej strawy. I z tego by żaden nie mógł żyć, a co dopiero utuczyć się, jak chcieli Syrojidy.
Dawali im tedy jeść przy kuczach w wielkich korytach kamiennych strawę obrzydliwą ponad wszelkie obrzydliwości: jakby same jaja zgniłe. Wygłodnieli ludzie pchali się do koryt.
Taki był trzeci pokaz piekielny tego dnia, to karmienie trzód. Ale już byłem nieczuły z obrzydzenia, z męki. Dotknąłem fłojery przed nocą na lek, na ukojenie. Jednak nie ochoczo mi było do gry — pod bramą piekieł, w Rabskim kraju niewoli.
Dowiedziałem się później, że pokarm ten brali Syrojidy z gorącego błota, które wyrzucały podziemne ognie z huzyci piekielnej. Ludzie sami tam nie mogliby zbliżyć się ani nawet podejść do tych płomieni piekielnych. A Syrojidom to nic. Dlatego bez Syrojidów — tak szeptano — ludzie w pustyniach i stepach słonych, blisko piekieł, poginęliby śmiercią głodową. Tego się bali. Stąd o ucieczce bali się myśleć. Tu był rdzeń niewoli. Dlatego zwali Syrojidów Karmicielami, Mocarzami.
Także tamtejsze źródła mętne i pohane, a wodopoje śmierdzące. Szeptano jednak, i to właśnie ze strachem największym, że jedno tylko było źródło, hen daleko, gdzieś na krańcach podpiekielnej krainy, słodkie i czyste ale czarodziejskie, groźne. I jego mocy używali Syrojidy dla niewoli najgorszej. Mocą