przyprawiona pieczeń. A gdy ten położył się, zatrzasnął kamienne drzwi od pieca. Upiekł się Syrojid, a ten człek zuchwały wymknął się z chaty, zamieszał w trzody i uciekł stąd. Kto wie co się z nim stało...
Zewsząd płynęły szeptania. Falowały tędy i owędy. To skargą trwożnie dławioną jak źródło zapadłe, to wyrzeczeniem nieludzkim, odrzeczeniem się bezbożnym, bełkotem studni zamurowanej. Lecz już stąd i zowąd sierocym szeptem sączyła się tęsknota, jak strumyk pustynny. Tuliły się do siebie nikłe strugi. Łączyły się. Szumiały jak wiatr, wzmagały się. Nad całym krajem rzeką grała tęsknota. A ten był tam jedyny głos nie piekielny. —
Tak przekazywał Kudil o kraju niewoli.
Drondiek zmęczył się, przerwał opowiadanie. Mierzył słońce oczyma. Zamknął oczy. Perswadująco wyciągnął ręce, pochylił głowę. Milcząco prosił o odpoczynek. —
— Zmęczyłeś się, dziadeczku — powiedział cicho pan Władysław.
— A kto by się tam nie zmęczył — wtrącił ktoś ze słuchaczy.
— Odprowadźmy go do pawilonu, niech się posili. Albo przynieście mu napić się czegoś.
Drondiek chciał tylko się umyć. — Coś tam w głowie zanadto... Dźwigał się naprawdę zmęczony. Była cisza. Któryś z młodych odezwał się wreszcie:
— Ej, dziadu miły, mudrahełyku czemny. Cóż to? niewolą nas straszysz? Za kilka lat śladu z niej nie będzie. Ku słobodzie cały świat idzie... —
Dziad wstając, skurczył się pokornie, złożył ręce pod brodą. Mrugał powiekami i skrzypiał:
— Naj! naj! synku — tym lepiej dla was młodych. Ale nam starym wciąż jeszcze lęcznie.
Pośpiesznie odszedł. Słońce już prawie zachodziło za Tarnoczką. Chłód padał i mrok rozszerzał się powoli.
Gdy odszedł dziad, pękła cisza. Rozmowy zgiełkliwe, jedna przez drugą, starały się przerwać zakłopotanie.