Z kłapaniem, piskiem i smrodem przycwałowali hurmą na pastwisko. Pozawieranymi uszami nie słyszeli fłojery, nie rozumieli co się stało. Gdy zobaczyli wielkie masy ludzi wyprostowanych, wzburzonych, to jedno zmiarkowali, że zachwiała się niewola.
W żółtych mgłach dygotały z bortawych kłód ciosane jednakowo żółte maszkary Psiogłowców. Gały ich toczyły się, bałuszyły się, szukały ucieczki z ram trójkątnych. Wietrząc gorączkowo świstały nozdrza. Od ucha do ucha rozdziawione mięsistoczarne wargi kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Wykręcone jeden od drugiego sierpowate kły wykręciły się aż pod uszy. Rapawe i ścięgniaste jak korzenie buków łapy o bułatnych szponach trzęsły się nieustannie. Przeraźliwie piszczeli sobie wzajemnie do zawartych, pierożkowatych uszu.
Puszczołomny wiatr trząsł tą zeschłolistną gęstwiną. Straszydła odkryły swój strach, przeraziły się i rozbiegły się każde w inną stronę. Po całym kraju zawodziły oślaki, rozdzierały się groźbą przeraźliwą i kłapały Syrojidy. Coraz większe rzesze ludzi przypływały, skupiały się koło Kudila. A Kudil spał w polu, odpoczywał.
Potem znów roje Syrojidów przywiało. Kłodnicy otaczali ludzi, ale coraz mniej ich starczyło. Już nie stali hurmą przed garstką znijaczoną, stali przed rzeszami. Ogłuszali ludzi, charkali i kłapali kłodami, szczerzyli zęby, wysuwali pazury, miotali chmury duszącego smrodu.
I choć może na rzesze jeszcze padał strach, ale już, jak ów deszcz jadowitych błotnistych kropelek, co spadając z ogniotrysków na rozżarzone skały, syczą wściekle i zmieniają się w parę duszną. Tak ze strachu zwierzęcego wściekłość zwierzęca wstawała. Syczały dusze ludzi, otumanione oparami i dymiskami gniewu.
W Syrojidach zaś wyczerpywała się jucha. Na dnie przerażenie błyskało.
Dotąd niewiele różnic widzieli między ludźmi, co zazwyczaj skuleni albo na czworakach chodzili, albo też kryli się wśród rzeszy jeden za drugim. Rozróżniali tylko tłustość i płeć, rozpoznawali po karbach naznaczonych przez oślaki. Teraz odkryli różnice. Nie poznawali, czy to ta sama ich trzoda. Dziwić się nie umieli, wciąż dygotali od tej trzęsawicy między wściekłością a strachem. Watażkowie mocno dzierżyli spore kupy Kłodników na warkoczowych smyczach. Już zaczynali charkać jedni na drugich, już buntowali się przeciw watażkom.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/404
Ta strona została skorygowana.