W tym hałasie piekielnym spał Kudil bez przerwy.
Wtem nagła cisza przecięła hałas. Jak mgła zaległa pola wśród żółtych mgieł. Oto zjawił się w końcu sam Peredowoża, korzeń syrojidzki. Jechał na plecach kilku starych omszonych Syrojidów. Ciężko się poruszał. Miał kilka brzuchów co zwisały jak tęgie wałki obrośnięte miotełkami włosów-korzonków. Dotąd nikt go tak z bliska i dokładnie nie widział.
Temu to strach padł i na watażków i na Syrojidów, a w końcu na ludzi. Spośród wszystkich Syrojidów najciemniejszy, on jeden między nimi był smutny. I złość tylko nalepioną miał na smutek, jak rogożę popękaną. Poprzez żółto-gliniaste strzępy złości, sinawy smutek tlił i łyskał. Bezdenna czeluść czarno-zielonej gały w trójkątnej ramie mętnie świeciła, jak wygasłe po wybuchach jeziorko, tam na stepach przypiekielnych. A potyliczne oczy mroźnie, nieruchomo badały, śledziły zawzięcie.
Peredowoża ziewnął. Aż przysiedli ze strachu Syrojidy. Jakby spróchniałe buczysko rozdarło główny pień, wypluło zwiotczały miąższ, sypnęło i zaświeciło próchnem — a potem znów zawarło się z trzaskiem.
Syrojidy cofali się w popłochu, tłoczyli się na wszystkie strony, tratowali jedni drugich. Zatrzymali się wreszcie opodal, poza ludźmi, po obu bokach Peredowoży. Peredowoża sam pozostał naprzeciw rzesz ludzkich. Gdy już i ludzie zaczęli się mieszać i cofać, zbudził się Kudil.
Słyszał jak Peredowoża wzywał rzesze wiernych.
Nikt z Syrojidów doń się nie przybliżył. Patrzyli nań urzeczeni, zapomnieli o ludziach.
Peredowoża odbywał tedy z nimi ćwiczenia i sztuki syrojidzkie. Naprzód nakazywał im kochać trzody, dbać o nie po gazdowsku. I natychmiast tłumy ludomorów zatrzęsły się, cmokając i oblizując się, zawyły miłośnie. Potem zaraz nakazał groźnie ćwiczyć i trzebić trzody, jeśli do wierności nie wrócą. I w mig płomień groźby wybuchnął i przeszumiał przez ciżby ludomorów.
Potem Peredowoża zwrócił się do trzód ludzkich:
— Głodni jesteście! Schudniecie nam! Marnujecie naukę. Szczęście swe marnujecie. Po dzikoludzku szalejecie! Do kucz! Jeść wiernie!
Siedząc na swych wierzchowcach kłodziastych zaczął się przybliżać do ludzi, jakby chciał sam jeden naprawić, co się nie udało wszystkim Syrojidom.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/405
Ta strona została skorygowana.