— W naszych krajach słobodnych — my wszyscy słobodni. Nie Bożucha czcimy, lecz Boga żywego.
Znów milczeli. Cisza ogarnęła żółte pola.
Potem Peredowoża znów kusił Kudila. Warczał do watażków: wyprowadźcie go na słońce, daleko. Niech sobie idzie, nie dla nas on, a my nie dla niego. Choćby jaki twardy był, zawszeć krew jego nie to co nasza, nie żółto-oliwna, lecz ruda jakaś, wodnista...
— Idź sobie — mruczał do Kudila — ku wielkiej zimnej wodzie, zostaw nas. A trzody nasze zostaw w spokoju na służbie wiernej.
— Oni pójdą za mną.
— Czy wszyscy pójdą? A czy ty nie wiesz, że nawet gdy pójdą przez pustynie nie opuścimy ich. Dniem i nocą snuć się będziemy za ich śladem. Osłabną w końcu i zginą w szponach Wiernych, choć jest ich wielu.
— Nie osłabną gdy wezmą ode mnie to, co ja mam.
— Cóż to? Czyż naprawdę spodziewasz się zostać Peredowożą mocnym? I moc mieć nad tymi, i moc z tych, co wczoraj jeszcze byli chudobą i jutro będą chudobą?
— Nie! Nie chcę być Peredowożą! Chcę z niewoli wybawić pobratymy moje! Albo duszę za nie położyć!
Peredowoża miarkował coś. Milczał długo. Zaskrzypiał bardzo cicho, jakby westchnął:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Na to wrzasnęli z uciechy Syrojidy, zaraz zaczęli się obwąchiwać radośnie, lecz ludzkie rzesze zawrzały gniewem i trwogą. Odbijała się im w grdykach niewola, ziała wonią zgniłych jaj.
Kudil powiedział:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Syrojidy uspokoili się, jakby pocieszyli się zupełnie. U Peredowoży rozbłysła zielonym płomieniem gała. Siny smutek znów chował się za grozę.
Lecz z ludzkich piersi szły pomruki gniewu. Kłótnie rozpalały się, zrywały się groźby. Niektórzy podchodzili do Kudila i szeptali, przypominali groźne wieści o źródle, tłumaczyli, przekonywali.
Od dawna bowiem ludzie tamtejsi drżeli już na samą myśl o czystym źródle i o spowiedzi. Znijaczali się już przecie zanim ich tamtędy wypędzono. Każdy ćwiczył się usilnie, by myśleć tylko tak i wyznać tak, jak potrzeba przy źródle:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/407
Ta strona została skorygowana.