Powoli kropliny zaczęły się sączyć z fłojery. Potem zadudniła jak źródło. Popłynęła stara pieśń narodzona na nowo. Szumy wód porywały ją, rozsiewały światami. Pomnożyły ją jak echa górskie. I znów na ludzki brzeg wracały potężne odgłosy.
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista.
Niosło się na szumach i po falach. Tętniło jarem, rozchodziło się ku wschodniej stronie, nad kraj podpiekielny, sięgało ku zachodowi, ku zdrowym stepom.
Ludzie wyciągali ramiona, brali się za ręce. W tej chwili nie było wrogości, słoboda wschodziła nad źródłem, jak ozimina.
Fłojera grała dalej.
Wtedy to pustynny wir zakręcił listoludami na wschodnim brzegu. Wirowało tam, huczało i grzmiało. I ileż burz po raz ostatni wyhulało się w tej wichurze.
Gdy zaś ucichła burza, z ciemrawy wirów wynurzyły się postacie. Z początku mgliste rozłogi, obłoczyste zawijadła i plątaniny. Potem ukazały się żółte cienie drzew. Nabierały powoli soków, barw, liście pnie i konary — cała bukowinka tęga. Wielkie liście, blednąc, naprzód utraciły żółtość. Potem zazieleniły się, rozbłysnęło bukowe listowie świetlnymi zwierciadełkami. Na zielonowłosych łodygach trzymały się razem miłośnie wielkolisty dorodne. Całe towarzystwo listowia. Każdy liść tulił się do drugiego, wszystkie tuliły się do gałęzi, wiązały się z konarami i pniami, wszystkie żyły z korzeni.
Peredowoża rozczapierzył się w mrokach korzeniami. Watażkowie stalowo błyszczeli jędrnymi pniami. A każdy z nich był inny. Każdy pień inny, każdy korzonek, każda miotełka korzenia, każdy liść był inny. I temu — bezśmiertny.
Jest Ktoś taki — nie naszej miary, większy nad wszystko, piękniejszy nad wszystko — co oręduje wszystkiemu. Jego obrazem fłojera. Muzyka stworzenia.
Źródło odkryło tajemnicę rodu odmienionego na wywrót. Wstrząsnęła nim pieśń. Fłojera przypomniała mu własną postać. Wrócił do starej postaci, do własnej.
Odrodziły się listotwory. Stały się tym, czym były przed pierwowiekiem, zanim wyparły się swego rodu. Z piekielnej pokusy chciały stać się czymś więcej: nie tkwić cierpliwie na miejscu, lecz przelatywać świat, łykać co się da.