w milczeniu. I nikt z nikim się nie sprzeczał ani nie wadził się — broń Boże. Ale też nikt z nikim się nie przyjaźnił, nawet żaden nie nazywał drugiego po imieniu. Pokornie, cicho, choć rzadko przemawiali jeden do drugiego, jedno do drugiego: bracie — siostro. A przecież poucza przypowiastka nasza o tym, co nawet w ziemi z człowieka nie zgnije, co zeń pozostaje w grobie: to imię! I to im przepadło w niewoli! Kudila zwali pasterzem. Garnęli się doń, gdy wieczorami grał na obozowiskach. Wznosili oczy, brali się za ręce, patrzyli ku zachodniej stronie.
Szli tak tygodniami. Aż raz, przed wieczorem zobaczyli zachodzące słońce, złamane w kąt. Zrozumieli, że odbija swe półkole w morzu. Długo patrzyli ku słońcu. Wtedy to Kudil zobaczył w tym znak, że gdy dojdą do słonego morza, mają się rozejść.
Powiedział do nich:
— Tam, nad morzem rozejdźmy się jak te promienie półkola słonkowego. Nikt nie będzie miał świadków niewoli. Może będzie ją miał za sen, jeśli zechce. Nie szukaliście się, nie znaleźliście się, nie poznaliście się wzajemnie. Tylko niewola was związała. A jednak poznaliśmy, co najważniejsze. Gorzka nauka nasza, ale głęboka. Toteż w ojcowiźnie swej każdy z was niechaj słobodę sieje. Niech roznieca ją jak watrę! Nie składajcie na innych, nie wińcie innych, nie oczekujcie od innych. Gdzie będzie iskra, tam będzie i watra, gdzie zdrowe ziarno, tam będzie zboże.
Doszli do morza słonego, gdzie mieli się rozejść. Ale tam wszyscy błagali Kudila, aby ich jeszcze nie opuszczał. Brzeg morski był bezludny, wysoki, stromy, skalisty, pokryty drzewami o czerwonej korze i gęstwiną strupieszałych zarośli. Tylko gdzieniegdzie pomiędzy tymi zaroślami strome żłoby skalne spadały groźnie z wysokości wprost do morza. Karawana nie mogła znaleźć żadnych osiedli, żadnej przystani.
Więc chociaż Kudil nie lubił zmieniać co raz postanowił, bo, jak się to mówi, nie z tych był, co własne słowa z podłogi zlizują, jednak po raz pierwszy wtedy cofnął co powiedział. Został z nimi. Razem długo trudzili się, tułali, zanim odkryli ślady ludzkie. A idąc za nimi, pustelnię wśród skał. Stareńki, wyschły, drżący jak cień pustelnik doprowadził ich do klasztoru i zaraz znikł. Mnisi wysłuchali ich uważnie, nie odpowiadali ani nie przeczyli. Między sobą też nie mówili. Przy-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/414
Ta strona została skorygowana.