gotowali dla nich galery, przeprawili ich przez słone morze.
Po drugiej stronie morza słonego był już kraj chrześcijański. Tam pożegnali się na zawsze. Wędrowcy rozeszli się, a Kudil pozostał sam.
Nie sam. Jak wśród pustyń kamiennych i jak w kraju podpiekielnym była z nim jego pieśń. Ona, źródłu i wodzie zdrowej krewna — dziecię lasu, szeleścina bezśmiertna.
Szedł tak dalej, to bezludnym krajem, to wśród dostatnich osad ludzkich, ku morzu Czarnemu. To przygrywał sobie, to rozmyślał nad fłojerą, nad pieśnią.
Lecz jeszcze inna pieśń natrętnie wlokła się za nim. Nudna a smętna pieśń świnoludów, którym nie pomogła fłojera. Woleli zostać bliżej bramy piekielnej. To znów wspominał tych spopielałych biedaków, z którymi niedawno się rozstał.
Zrozumiał Kudil, że pieśń rozprasza zmory i leczy, i pieśń to nie daje ludziom całkiem pogrążyć się w bydlęctwie, w niewoli, a jednak, nie w mocy pieśni ludzkiej przemienić do cna ludzi samych. I skądże by taka pieśń się wzięła, z czyjego tchu by się poczęła? Chyba nie z ziemskiego!
Szczęśliwie doszedł Kudil do brzegu morza żywego. „Dużym i dużnym“, to jest tęgim i tęczowym nazwał je kiedyś pan watażko Dobosz, a ludzie tamtejsi zwą je morzem Czarnym.
Kudil usnął w wielkim sadzie nadbrzeżnym wśród kwiatów. Spał długo jakby wysypiał się za lata całe. A kiedy ocknął się ze snu, nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział kim jest. Tak na przemian zasypiał i budził się prawie.
Morze szumiało. Pogoda była kraśna. Bardzo wielkie białe kwiaty zwisały nad nim z drzewa. Gdzieś niedaleko młody kos cieszył się wiosną i swym głosem. Szczebiotał słodko, witał go grzecznie, choć może z przekorą wdzięczną. Szeptał i świstał mu prawie do uszu: Wasylu-sylu, Kudilu-dilu.
Kudil wciąż jeszcze nie mógł się obudzić, lecz wydawało mu się, że umiera ze szczęścia: tak dawno nikt go już nie zawołał po imieniu.
— Bóg zapłać ci ptaku, któryś jest aniołem — szeptał doń w półśnie — anieli przynoszą nam imię wraz z duszą.
Ptak nie chciał, aby go poznano. Przerwał śpiewanie, skrył się. Kudil zbudził się już całkiem, po raz pierwszy wypoczęty, świeży.
Od kiedy go nazwał ptak po imieniu, jakby na nowo się narodził. W mgły pogrążyło się wszystko co widział, co przebył. Zbudził się naprawdę, oprzytomniał.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/415
Ta strona została skorygowana.