Mała łódka rybacka dowiozła go do wielkiego okrętu. Na okręcie wszyscy mówili po moskiewsku. Dobrzy to byli ludziska. Pilnowali go, jakby był chory. A choć Kudil nie należał do gadułów, nie mógł wytrzymać, aby im nie wspomnieć o kraju niewoli, o Syrojidach. Oni kiwali głowami, żałowali go, ale nie słuchali. Jeden tylko z nich, szeroki, jasnowłosy długobrody Moskalisko — tak wspominał Kudil — co myślał powiedział mu dobrotliwie:
— Ech, bracie miły. A toż ci się naśniło ciężkich zmór w tej gorączce, biedaku.
— Śniło mi się? Tak się wygląda, gdy się spało i śniło sny, jak ja, com wybrnął z mrak piekielnych, ze szkoły czartowskiej?
Chciał pokazać im fłojerę, ale dał spokój. Nie zrozumieją. Sami słobody nie znają, nie zrozumieją.
A kiedy wrócił tutaj, w nasze góry, każdy najmniejszy chłopczyna, pastuszyna połatany, wszystko od razu zrozumiał. I od razu uwierzył!
Piękny rok był w górach. Tęgie trawy po carynkach i połoninach uginały się pod wiatrem. Wszędzie pasły się owieczki i krówki pełnowymienne. Wypasione konie aż świeciły się. Radowała się wszelka chudoba. Tutaj nawet ona była bujna, wesoła. Jakby słobodna. Trembity grały radośnie, rozśpiewały się fłojery w zawody z ptakami.
Pomogła pielgrzymka, pomogła fłojera. I w tym świecie i w tamtym.
— Taki to kraj niewoli i taka fłojera — zakończył Drondiek.
∗
∗ ∗ |
Było już dość jasno na dworze. Sady zasnuły się białymi mgłami. Czyste i głębokie niebo nad górami już przybladło. Od Pisanego Kamienia jaśniało. Drzwi waternika otwarto na oścież. Wesele ucichło.
Wszyscy dziękowali serdecznie Drondiekowi, życzyli mu zdrowia, ściskali go, całowali. Wychodzili z waternika, a dym wypływał za nimi. Rozchodzili się ku kuchni, ku dworowi, ku oficynom, ku księżej rezydencji i ku karczmie, by przespać chłodny czas poranny. Drondiek pozostał w waterniku wraz z Szekierykiem Dmytrem. Zamknęli drzwi, dołożyli do watry i drzemali w cieple.