W bramie Ostatni odetchnie z ulgą:
— Witajcie rabbi Sámael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo. Pokój z wami.
Ostatni dosłyszy szepty węgli jarzących przez ciemność.
— Reb Ostatni, to ponad nadzieję! Gdzież mnie do nadziei? Ale po was wszystkiego można było się spodziewać.
— Czy znajdujecie w tym coś nieprzyjaznego?
Szepty z ciemni rosną:
— Wróg ten, kto bez nienawiści do mnie się zbliża; kto chce mnie podnieść — poniża, kto zbawić — unicestwia. Kto oskarża i przeklina — wynosi mnie, pogrążając — pogłębia. Dlaczego upatrzyliście sobie mnie dla unicestwienia?
— Nauczycielu — wołał Ostatni z bramy — dopełniliście czego nikt nie próbował, nauczyliście mnie raz na zawsze, że sterczeć na miejscu to mało, to nic, że trzeba chodzić akuratnie. Aż tutaj zaszedłem. Chodźcie i wy.
— To wy dopełniliście, czego nikt nie próbował: gdzież wróg bardziej nieubłagany niż miłosierdzie, co spłyca głębie?
Czerwona Gwiazda coraz bliższa, coraz jaskrawsza, wzdycha głośniej:
— Ostatecznie każdy kto jest kimś, jest przez swe błędy. „Śmiało brnij w błędy własne“ — to moja nauka. Zabrnąłem, ale jednego nie można mi zarzucić, abym był bezwładny.
— Odwrotnie! — odpowiada Ostatni. — Mówiono o was nawet, żeście zanadto pilny. Anioł jest przecież stojący, a rabbi Sámael uwijał się ponad wszelką miarę. I ostatecznie po co?
— Stojący? Człowiecze, jakżeż wy sobie to wyobrażacie? Jeśli człowiek nie całkiem jest kołkiem, to cóż dopiero syn światła. Jak rzeka, której brzegi zawadzają, przelałem się...
— Właśnie po co?
Czerwona Gwiazda całkiem blisko bramy. Westchnęła jakby kto miechem rozdmuchał żar. Pajęcze korony czerwieni coraz szersze, już cała sfera bramy w ich blasku, oddech lodowy zmroził bramę.
— Jak wam to wytłumaczyć? Czyż nie widzieliście wśród waszych bliźnich — bankrutów: taki co uwijał się z wywalonym językiem, zbankrutował z trzaskiem, plajta.
— Ludzie gonią za tym, czego im brak, ale wy, po co?
— Pytacie po co? Dla wygarnięcia pewnej okoliczności z najdalszej głębi. My aniołowie, to same zamierzone leguminy dla — — A jakżeż je gotować? Trzeba włożyć palce do ogniska, a głowę w dym. No tak, każdy kto jest kimś, tonie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/418
Ta strona została skorygowana.