był zaledwie przedsmak. Po prostu mówiąc chciałem zgruntować bezdeń: czy ktoś może być samotny, to znaczy czymkolwiek bez Pana. Pan puścił mi w oczy — tak dla ułatwienia badań, rozumiecie? — śliczny dym od Lewiatana aż poza ciemne światy. W ten sposób tym łatwiej, po prostu brnąc w dymie, udowadniałem, że nie ma sprawiedliwości, bo nie ma sprawiedliwych, bo każda gwiazda sama dla siebie w ciemnościach, wszelkie światło ucieka od światła, w ciemnościach tonie i przepada, po prostu wszystko się rozlatuje.
— A Pan?
Czerwona Gwiazda zaskwierczała i wybuchnęła:
— Sypał rozrzutnie światłem, tylko nie w moją stronę. I co tu mówić, toczył morza światła, ciskał je w ciemność — na zatratę, druzgotał w pyły, na zmarnowanie, na zniszczenie światła. A udowadniał mi wciąż coś najgorszego, a teraz pod koniec świata dokumentnie, że nawet ja, ja sam nie jestem samotny. Niegdyś wzbiłem się ku zorzy przedczasów, by odzyskać jedyność, którą przyrzekła mi chwila narodzin. Uciekałem ku źródłu od Jego imienia. Nadzieja rozsadzała mnie potwornie, a spadałem odwrotnie. I nadal imię Jego dławiło mnie pępowiną. Chcąc zerwać je, wciąż szarpiąc, wlokłem za sobą poprzez światy to brzemię, ten łańcuch nieskończony. W ucieczce wydłużałem się w strzałę giętką a nieugiętą, by przeszyć przestwór. Przestwór zamykał się. Zaledwie oblokłem się w pajęczynę samotności, śpiew światła wypalił się we mnie. Susza. Otwierałem spragnioną gardziel. Wodospady piachu dławiły mnie. Rozdzierałem się do krzyku poprzez przestworza. Nie! Nie doczekają tego. Zamurowałem się w paszczę węża. Syk nieustanny. Wciskałem się między granice światów, w nory, w szczeliny. Za to nazwano mnie wężem. Przemilczano, że słońce wylęga i piastuje węże. I taka jest moja odwrotna jedyność z nory, ze snu, którym się opajęczyłem. Wyrywam się przecie z siebie ku... i nawet we śnie mym samotny nie jestem. Jak was ciągnąłem, tak wciągam wciąż innych do mego snu. A wszystko zeń wyrywa się gotowe do wybuchu. Za to, przez naczynia połączone snów, docierają do snu mego szepty mego rodu, urągania szeptane. Wsysają blask mój wydarty z męki. Każde z tych Świateł, z tych Sfer, Wysp i Tronów zaciemnia mnie, każde z tych Oczu wcielonych przeoczy mnie, każda z tych Pamięci zapomni mnie, żadne poznanie znać mnie nie chce, znać nie może. Bez miejsca, rozdarty między wszędzie i nigdzie, gdybyż przynajmniej ostatni... Niech i ja wam
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/423
Ta strona została skorygowana.