Ach gdybyście widzieli Pana, tak jak ja ujrzałem Go w chwili mych narodzin! A nawet później, ilekroć przychodziłem przed Oblicze Sądu, raz do roku na Sądny Dzień, na zebranie Synów Bożych — zniweczyłoby was.
Płaszcz w górze gęstniał powoli, różowe obłoki naciągały się całunami, jeden na drugi, jak gdyby cebula ubierała się w coraz to nowe sukienki. Światło Uśmiechu zasłoniło się zupełnie. Ponad Wyspami, ponad Sferami i Tronami czarno-szafirowa powała zawisła nabrzmiałym spuchniętym przestworzem. Przejrzysta siność powały wciąż czerniała żałobnie. Odwrócony dnem ocean wzbierał i czyhał.
Jak ognisko zmiażdżone głazem rozprysnęły się nagle pajęczyny Czerwonej Gwiazdy. Dygotał tylko czerwony węgielek. Sámael szeptał:
— Zaczyna się! Sąd! Człowieku, padaj w proch. Widzisz co czyha?
— Cóż może czyhać? — uspokajał Ostatni — Nauczycielu, opamiętajcie się! Wy mądry a ja głupi, to tak, a Pan najcudowniejszy. Niech czyha! Czyha przecudownie!
Sámael doszeptywał ostatkiem sił:
— Prochu, co nie zbudzisz się nawet od przerażenia, pozostańże prochem, niezrodzonym nicem.
Ostatni słuchał z podziwem, lecz zaraz zakłopotał się:
— Szczyt wysokiego stylu, a na sam koniec taki trzask. Ja tak nie potrafię. „Nic“ — to mój przestrach sprzed wczoraj. Bo przyznam się wam, i ja wyskoczyłem z bogobojności jak kurczę z jajka. Trzasku niewiele, tyle co skorupka pękła. No tak, ale tutaj bać się Pana? Co innego na ziemi, wystarczała nam powierzchnia. I swoją drogą wydaje mi się teraz, że głębie na nas nie bardzo reflektowały. A przecie, choć słusznie wytykacie mi ignorancję głębi, jakżeż nie widzieć, że nawet kałuża nie zanadto zmącona, i choć trochę do gwiazd uśmiechnięta — ogarnie całego Lewiatana. I już po lęku.
Sámael odpowiadał gasnącym sykiem:
— Jest bojaźń i bojaźń. Was w kałuży nawet lęk przed głębiami pocieszał, że są głębie. Cała wasza mizerna trwoga dygotała i trzepotała się wokół tego jedynego kolca, że może Pan nie istnieje. Ale niezwłocznie koiła się jeszcze nędzniejszą pociechą, że tak jest dobrze, bo nie będzie sądu. Zaglądnijcie do snów! Wy nie widzieliście strzaskanych w pędzie światów, świateł przepadających w przepaściach? Bo czymże mieliście je widzieć? Nie zwąchaliście ich nawet. To nie wasze
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/427
Ta strona została skorygowana.