i furtkę Talmudu. Można by to uznać za gest rycerski, gdyby współgracze byli rycerscy. Oto wypuściłem z Jeszybe mych snów do ich snów, adwokatów, którzy z okazji bankructwa praw człowieka, ogłosili obronę Pana przed zarzutem, że stworzył świat źle, niesprawiedliwie i okrutnie. Im więcej bronili, tym więcej ludzie na podstawie praw człowieka oskarżali Pana, nie siebie, ani nawet mnie. Zwołali w końcu sąd skąpców nad szczodrym, powołali na świadków wygasłe bryły i nieme pyłki światów i wydali wyrok... W porę zdążyłem posłać kurierów i zapobiec skazaniu. Sformułowali orzeczenie ostrożniej, że Pan nie wytrzymał swojej niesprawiedliwości i umarł ze zmartwienia, sam z siebie. Przerazili się jednak. A że nie mieli już innych furtek, jeden z mych bohaterskich rybaków zgłosił się jako sama ryba, odgrywał purym samotności. A inni za nim, wzorując się niby to na mnie, zapamiętale szarpali pępowinę, łączącą ich ze świętym trupem, niby po to, aby ją zerwać. Potem odgrywali przedstawienia przyszłości, że po zerwaniu tej kotwicy wypłyną na pełne morze, ponad człowieka. Jeden z nich ogłosił najśmieszniej, że trzeba siąść na mnie okrakiem i pędzić dokąd im się podoba. Roili z dumą, że każdy z nich zaświeci sam z siebie, coś tak jak te oto Wyspy, Trony i Sfery, albo nie przymierzając jak ja. Obżerali się świecącymi substancjami, brzuchy im spuchły jak u gąsienic przed przemianą w poczwarki. „Już, już — głosili — wylecą z nas motyle.“ Interpretowali, że już są samotni a lotni. Przyglądałem się temu partactwu długo, cierpliwie. Proszę wysokiego Sejmu zakarbować mi to na dobre. Tak marnie mnie naśladowali pokazując mi wciąż zwierciadło małpie. Ich niepozorność już mi nic nie szkodziła, jako że nie buntowali się przeciw Panu, ani się doń nie garnęli. W końcu zapamiętale szukali jednego tylko — tak jakbym ja był z ich rodu — czy mam tyłek, aby go polizać. Dość! Zerwałem mostek do mych snów, wyrzuciłem ich na śmietnik. Ich lodowate natchnienie stajało w błoto, a potem wyschło. Z całej mej Kabały pozostały im tylko ramy: trzy pełne nice, bo już nie stali na mnie. Przyznawali się zresztą do mnie tradycyjnie. Ustami tylko, jak zawsze. Odgrywali nadal Purym buntu samotnego. A nie mieli przeciw komu się buntować, ani na kim stać w swym buncie. Pukali wtedy do mego snu z jakimś jękiem błagalnym, jakby nie do mnie pukali. Nie wpuściłem ich, ani nie dałem znaku, że czuwam.
Próbowali mnie przebłagać czynem. Ogłosili że Nic jest panem przedwiecznym, zatem litery Alef, skupione w imieniu
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/432
Ta strona została skorygowana.