ziorka, wyniosłe szczyty uniosły się. Prawiły wzniosłe kazania, wciąż to samo, że w imię religii szczytów, w imię prawdziwej pokory należy unicestwić pokorę. A gdy to wszystko nadal tańczyło pokornie i figlarnie w dole na obliczu jeziorka, konsylium lekarskie wskazało pacjentowi, że należy on do takiego wiecznego przytułku uspokojenia i izolacji, skąd nigdy nie wyjrzy na niebo, do takiego, w którym od dawna w imię rozumu umieszczają wszystkie istoty bez piątej klepki, nawet jeśli przyjąć, że szósta klepka zaklepała w nich piątą, czyli po prostu wariatów. Nie oczekiwałem wprawdzie, że pokora wyrzeknie się swej wariacji, ale że przyzna się do niej. Pokora zachowała się jednak według diagnozy: wiadomo co przeznaczeni do izolacji pacjenci zarzucają lekarzom. Odparła ciągłym cichym drżeniem, udowadniając światłym szczytom, że nie jej brak piątej klepki, lecz że u Wyniosłych wszystkie klepki stężały, gdyż brak im szóstej klepki, wewnętrznego drżenia. Wzywała cicho szczyty, by upadły na dół, by uznały i uczciły nie jej własne szaleństwo, lecz szaleństwo Pana, który igra jak sam chce, zarówno wodami, promieniami, mgłami i szczytami także, jak Mu się podoba, wieje, zakręca je i rozwiewa w tańcach. Zawiodły wszystkie szepty, pokazy, wykłady, pomiary, kazania, lekarskie perswazje i orzeczenia. Wszystkie oznaki zgadzały się; wariat w dole nie tylko był zbędny, lecz niebezpieczny, mógł podminować szczyty. Należało go ująć twardziej. Zmroziłem go od razu, to jest znieczuliłem jak było możliwe przed operacją. Potem wydelegowałem inne widma, zakląłem mroźne wichry w karne psy, tchnąłem im ducha wykonawców i pacyfikatorów. Były przydatniejsze, bo wierniejsze do brania w obroty pacjenta pokory.
I cóż mi z tego wszystkiego pozostało? Skoro psy jedynie pozostały stróżami światła i rozumu, ścigaczami szału i policjantami pokory, miałem sam dość wszystkich wspaniałości mego kuglarstwa. Zdjąłem swój czar ze szczytów, a osadom mych snów pozostawiłem postacie łysych i kudłatych a wyschłych na kość mędrców, profesorów, kaznodziejów rozumu i innych eunuchów skastrowanych litością. Z pacjenta zdjąłem czar jeziorka, lecz ostał się on drżącym kłopotnikiem wpatrzonym w niebo, ostał się człowiekiem ostatnim. Psy pozostawiłem jak były. Trzymały mocno pacjenta zębami, za ręce, za nogi, za biodra, za ramiona, za uszy. Mimo znieczulenie było to chyba dotkliwe, ostatni człowiek sykał z zamurowanych ust, tak jak jeziorko smagane wiatrem, przy czym zbladł śmiertelnie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/436
Ta strona została skorygowana.