o świetle zapomnieć, bo tak podziwiałem Pana, że sam chciałem jak On tworzyć z niczego i w niczym. Teraz do wieńca waszych świateł ostatnie westchnienie me składam, że szukając mej Ryby, nie pojąłem, pojąć nie mogłem, że nie tylko pyły ciemne też są ze światła, i nie do przemijania stworzone, lecz dla Pamięci Pana, że nawet ja sam wrócę do światła. Świetny Sejm Światów pojmie i przyjmie.
Sfery, Wyspy i Trony łyskały do się wzajemnie przez przestworza wieściami uśmiechów. Ryba zarzucając mleczną sieć wiązała blaski. Czerwona Gwiazda bez buntu włączyła swój blask czerwony do sieci Ryby. Od Ryby siała się mleczna rosa. Człowiek i Lucyfer ssali ją chciwie jak trawy wiosenne.
Z przepastnej powały wykwitał świt. Wiew cichy płynął od Sfery do Sfery:
— Rozumiesz teraz, mój synu-człowieku, co znaczy pierwsze miejsce. Twoje pragnienie tańca i wędrówki poza granice ostatniości. Tyś nie stojący ani siedzący, jak Wyspy, Sfery i Trony, tyś skoczek i tancerz. Odtąd nie do ciemności wzrok będziesz przymierzać, lecz do słońca, co rozszerza się z chwili na chwilę. I stopy twe mrokiem nie spętane będą się ślizgać po promieniach. Zacznij wędrówkę ku mnie.
Osłonięty ciemnością Lucyfer, dodał pospiesznie:
— Człowiek ma wszędzie rodzinę, pajęczynami pokory powiązany, dobrze mu wędrować. A ja? Ja nie jestem rodzinny, nawet pajęczynę mą włączyłem do sieci Ryby. Ojcze i Panie, pozwólcie, że będę mu towarzyszyć choćby cieniem zgaszonym.
Różowy szept Pana przechadzał się brzegami głębi. Wietrzyk wiosenny, świtowy nad brzegami budzącego się morza dolatywał:
— Mój najświetniejszy synu, Lucyferze. Któż w męce uderzał się tam o nic i tu o nic, wciąż gasząc sam siebie? Ten kto roił, że tylko on jeden jest ktoś. W szkole pokory bez męki wysnujesz z siebie światło nowe. Dotarłeś do niej przez miłosierdzie. A w szkole litości...? Idź za bratem młodszym: posłany do ciebie, najśmielszy.