czy z ich foremnych szeregów. W kluczach i klinach dzikie gęsi, może mieszkańcy niezliczonych przydniestrowych stawów — niegdyś wielkich dzieł jakichś przedhistorycznych ludzkich plemion — i złączonej z nimi sieci bagien i puszczy zarośli. Ciągnęły roje drozdów fruwającyh falowo w podlotach. Jedne z lasków i parków, inne z najustronniejszych puszcz. Chmurami przeleciały skowronki i już zamilkły niewidzialne sygnaturki nieba. O żadnych nie zapomniało to wezwanie, wszędzie dotarły jesienne wicie ptasie.
W ślad za nimi ku nam lecieli skrzydlaci goście jesienni i rezydenci zimowi. Wśród nich czerwonobrzuszne gile, obce jakieś skowronki z północy, kawki i wiele innych.
A inne ptaki tylko niepokój odlotu opanowywał. Wabił je i kusił rytm odpływu. Leciały zatem nie wiadomo po co, za jedno, za drugie pasmo, na Bukowinę, na Wołoszczyznę, na Węgry — wkrótce wracały stamtąd. W tych dwu dniach nawet gęsi dworskie czy arendarskie, pijane pogodą, orzeźwione rozkoszną wodą Czeremoszu, a może także porwane niezrozumiałym wołaniem, które nie do nich dzwoniło zza mórz, wzbijały się nagle do lotu. Błyszcząc w słońcu białymi stadami przelatywały nad Czeremoszem z radosnymi czy zlęknionymi okrzykami.
A tam wysoko póki dnia i słońca starczyło, cicho leciały owe wezwane skądś czy siłą jakąś pociągane zastępy. Li tylko blaski słońca i błękitu grały na wielu setkach, na wielu tysiącach rozwiniętych w locie skrzydeł.
Od kiedy ustał wiatr, uczestnicy wesela zajęci tyloma sprawami godów, uspokojeni co do pogody, nie spoglądali ku niebu. Gdy jednak wzmogły się fale odlotu ptactwa, stawały i patrzyły grupy ludzi, małe naprzód, po czym coraz większe. Do nich przyłączali się goście właśnie wychodzący tłumnie po obiedzie z pokoi i pawilonów. Później prawie wszyscy obecni wznosili głowy w górę, niewiele dbając o to, co się dzieje wokół. Patrzyli długo za lecącymi rzeszami. Nasłuchiwali może, zali nie słychać dzwonienia powietrznego, świstu lotek lub choćby piór szelestu. A jeszcze łowili uchem, szukali innych tonów, którymi z dalekiego wyraju dzwony zamorskie lub sygnaturki rześkie wzywają skrzydlate dzieci naszych ziem. Żywą falę odlotu ogarniała cisza i światło.
Tę ciszę ruchu skrzydlatego przerwały dzwony ziemskie. Rozegrały się ze wszystkich osiedli górskich na zakończenie wesela. Tak umówiły się cerkwie całego powiatu. To było ich pozdrowienie i pożegnanie dla godów i gości weselnych.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/450
Ta strona została skorygowana.