Od dołu Rzeki, od Rożna i Roztok wypłynęło dzwonienie dalekie. Cerkiew od cerkwi zapalała się graniem jak cziuhy. Rozplotło się granie warkoczami niewidzialnej krasawicy i rozsypało się od sioła do sioła. Już Czarną Rzeką porwało się w górę, już wzleciało ponad Synyci, przerzuciło się za wysoką przełęcz Bukowca ponad białe gościńce, ponad srebrnozielone płaje. Rozgałęziło się też Białą Rzeką. Drgało tak wszędzie nad jej jasnymi falami, jej słonecznymi szerokimi dolinami w zapachu otawy. Osiadało na starych mchach, na warstwach całodziennej rosy jesiennej, wśród rozległych puszcz. Tam gdzieś echami oparło się o wołoski bok. Zbliżało się ku Krzyworówni. Już tętniło od Jasienowa. Już pod samym dworem runęło z cerkwi. I zaraz wzdłuż Rzeki w górę odpowiadało Wielkie Żabie. Śpiewało dzwonnie wieloma głosy z dolnej, ze średniej, z górnej parafii. Lżejszymi dzwonami i wesołymi dzwonkami wtórowały mu wszystkie zakąty ustronnych przysiółków aż po Wierchowinę puszczową, aż po Czarnohorę, po węgierską granicę. Do najdalszej chaty-zymarki, do legowiska zwierza puszczowego: do gaury niedźwiedziej, do każdego mrocznego jaru leśnego i do wilgotnego sklepienia komory skalnej docierała pieśń dzwonowa. Podfruwała pod każde źródło szczytowe tam nawet, gdzie żaden powiew wiatru by się nie wcisnął. I tam, nad paszczą przepaści w bezsłonecznych głębokich zacieniach, cieniutkie płytki szczerego lodu odbrzęczały jej dzwonieniem drymby lodowej. Swobodnie niosła się po bezkreśnych stepach połonińskich traw: jak znalezioną muzyką dla uroczystych pląsów traw a dla wzdychania traw kołysanką — i nie wiadomo czym jeszcze dla kogo. W przestworzach doganiała ptactwo trudzące się w locie pożegnalnym głosem ziemi rodzinnej.
Ludzie przestawali patrzeć ku niebu, zamykali oczy, słuchali w zadumie.
Trwało to niedługo. Powoli wszczął się ruch wyjazdu. Zamówione na pierwszą godzinę kolasy zajeżdżały jedne za drugą. Jechały nie tylko od stajni i wozowni dworskich, także gościńcem od strony Jasienowa i Żabiego z miejsc postoju gościnnego. Z daleka błyszczały wyczyszczone starannie do blasku powozy ciemne i granatowe. Złociły się niemal bryczki i kocze. Srebrzyły się, łyskały uprzęże i liberie. Różnych pląsów i fochów wdzięcznych próbowały konie powozowe, zastałe i nad miarę owsem ugoszczone. Łagodny gwar i wesoły turkot napełniał te wszystkie zazwyczaj tak samotne kąty. Uspokajał, że sen szczęśliwy trwa, że się wesele nie skończyło jeszcze. Po-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/451
Ta strona została skorygowana.