Naprzeciw pana Władysława, na środku krętej dróżki wjazdowej stanął Foka, obok niego stary skrzypek z Hołów, Suchonkij. A nieco dalej po obu bokach ustawiły się w półkolach niezliczone wprost rzesze muzykantów: skrzypkowie i cymbaliści huculscy, cała żydowska i obie cygańskie kapele.
Na dany znak Suchońkij rozpoczął przeciągłą hołowską nutę opowieściową. Powtórzył ją kilka razy wśród ciszy, a potem przeszedł do bardziej rześkiej kolędy starowiecznej. Pod tę nutę Foka wpół wygłaszał, wpół śpiewał słowa pieśni pożegnalnej. Prawnuk watażków hołowskich Suchońkij jeszcze poważniejszy niż zwykle wpatrywał się w Fokę siwymi oczyma z przejęciem, niemal surowo, a skrzypki jego szły uważnie za każdym słowem. Refrenów kolędowych nie śpiewano tym razem. Gdy Foka kończył zwrotkę, Suchońkij dogrywał takt melodii. W przerwie zaś powtarzały cały refren wszystkie kapele razem lub na przemian. Przeważały cymbały. Wyperlały refren jak natrafiwszy na wywróconą ławicę piachu, marszczy się lekko topiel Czeremoszu na żwirach czystego dna.
I oto głosił Foka poważnie, twardo nawet a dobrotliwie.
Goście godowi — pobratymowie
czyli to dawni, czyli to nowi,
zali z tej ziemi, czy sponad ziemi,
już wy tutejsi, już swoi wszyscy.
Myśmy was zwali, wyście zlecieli.
My choć tak różni, a w jednym bliscy,
w godach weselnych z tym światem całym,
z biednym, bogatym, wielkim i małym.
W godach te rody stare i godne
i ten świat młody, czerstwy, swobodny.
Tak na nas gody obręcz tę kładą:
iżeśmy dotąd doszli gromadą,
jakeśmy razem szli z pierwowieku
przez starowieki, ku wiekom nowym,
— dłoni splot dzierżył nas nie okowy —
idźmy tak nadal zgodną gromadą,
— to dziś zaklęcie gody nam kładą —
od nowowieku — w to co się bliży. —
Czyli na skrzydłach orłowych chyże,
czy drzemie jeszcze na łonie Bożym. —
Choć nie najlepsi — my wszak niezgorsi,
dar światu niesiem, darzym co możem.