I tak was żegnam, godowi goście:
niech starowinki z nieba was sławią
słowy błogimi — niechaj łaskawie
zawsze na płaj was wiodą z bezdroży!
Niech wam niebiesne sieją nauki,
a niech dziecięta, wnuki, prawnuki
wam pobłażają w czymście nie wdali. —
A wy, wy wszyscy światowi goście!
od Boga goście, myślą wspaniali —
nam pobłażajcie w czymśmy nie wdali.
Błędom wybaczcie, o dobrym głoście,
na drugi raz już nie tak to będzie.
Lepsi już idą, staną w tym rzędzie,
lepsi się zjawią, wszystko naprawią.
Żywią gdzieś lepsi i świat zadziwią,
— zadziwią pewno — da Bóg, świat zbawią. —
I z tymi słowy bywajcie zdrowi
goście godowi — pobratymowie.
W kilku refrenach wszystkie muzyki czeremoszową falą zatopiły pieśń. A po skończeniu na całym podwórzu zagrzmiały liczne starowieczne pistolety i nakryły dymami cały dziedziniec. Foka skinął ręką, strzelanie ustało. Długo jeszcze snuły się dymy. Muzyki usunęły się i tylko z daleka spoza budynku kuchennego słychać było czasem dźwięki. Czekano teraz na przemowę pana Władysława. Jak po krzepkiej starce przychodzi ochota do ucztowania, tak po tej pieśni zachciano słyszeć jeszcze więcej.
Któż by to zdołał opisać jak obecni wpatrywali się w pana Władysława, czekając na jego słowa, słuchając jego słów. Radośnie i śmiało jak dwaj wodzowie wśród boju patrzyli na się pan Władysław i Foka. Gospodarz stał się blady, jak gdyby krew zeń uszła. Usta jego zacisnęły się, a rozszerzyły się niebieskie oczy. Oparła się oń, ukryta za nim pani Otylia jak dusza ukryta za ciałem. Jak łzy same uśmiechały się wytwornie na pięknym obliczu pani Józefiny! Jak Iwan Franko, jak gdyby odlew maski, przytulony do drzewa trwał w surowej zadumie i ciszy, gdy obok to prostował się, to schylał wiertacz słobódzki Jędrek Rarog. Jak pióra sokole u kresani niemal do lotu unosiły śmiałą głowę „indianina“ Matijka, gdy obok podobne posągowi wawelskiemu rycerskie oblicze pana Matczyńskiego