zmierzchu i rzucają na pobliski potok lub rzekę skorupki. Jedni milczą, inni pomilczą chwilę i szepną: „Płyńcie w rachmańskie krainy“. Jest w tym znak, ofiara, może jałmużna i zaproszenie do świętowania. Po pięciu i pół tygodniach skorupki dopłyną do krainy rachmańskiej. Przemienią się w całe jaja. Im więcej Rachmanów podzieli się jednym jajkiem, tym są szczęśliwsi. Tak są zgodliwi, tak radują się udziałem jak największym.
Skąd się to wzięło, że Rachmanie później świętują Wielkanoc niż my? Niegdyś na znak o pojmaniu Jezusa cały ród Rachmanów, który mieszka daleko na wschodzie pod słońcem wyruszył z rzeszą przez morza ku Jeruzalem. I świętowali dopiero, gdy na brzegu morza powitał ich Jezus, zwycięzca śmierci. Było to pięć i pół tygodnia po Wielkiej Nocy. Był to pierwszy lud, który poznał i uznał Jezusa. I teraz czekają na nasz znak i świętują to spotkanie. Odpowiadają nam, dają znak i oni, byśmy świętowali razem z nimi. Przyłóżcie wówczas ucho do ziemi, a usłyszycie dzwonienie dalekie. Od godów do godów płynie znak wodami, wraca znak dzwonieniem. I ten nasz świat i tamten rachmański łączą się w świętowaniach.
Co znaczą owe znaki? Trzeba zrozumieć, że życie ludzkie poza godami i poniżej godów jest nieustannie zagrożone. Gdzieś w przepaściach światowych wśród skał na toku miedzianym, mocą wyroków niebieskich przykuty łańcuchami, siedzi czort Archijuda. Wróg godów, duch dzikości, patron niewoli. Wciąż czeka, nieustannie wyczekuje aż zginie radość i słoboda! Aż zamilkną dzwony, przepadną świętowania, kolędy i pisanki!
Wiosną, w okresie świątecznym, zanim dzwony zadzwonią, najwięcej sług swoich posyła on między ludzi na przeszpiegi: czy świętują z serca? A może tylko dają się przymusem spędzać do świętowania przez księży, przez władze jak trzoda? I dla zmącenia: może dadzą się podejść? Może pokłócą się tak, że przestaną się rozumieć? Przez to zapomną o pięknie albo je nawet znienawidzą? Może naplują na samo wezwanie do świętowania, do godów? Bo wtedy — tak roi sobie czarny kneź — rozluźnią się jego okowy. Zerwie je w końcu. Jak burza runie na świat. Puści na ludzkość mgłę żółtą, opary gęste tak gryzące, że chyba nikt nie wytrzyma. Rozdzieli ich. Powykrzywia oblicza. Ha-ha! Przestaną się poznawać. Przestaną się o to starać, sądząc, że tak być musi. Wtedy to każdego z osobna osamotniałego, zdziczałego i bezsilnego na pętlę ka-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/458
Ta strona została skorygowana.