Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/486

Ta strona została skorygowana.

dzenia i słuchania gawęd. Z werandy tej biegła ku tyłowi domu galeria kryta, bardzo szeroka, prowadząca aż do przestronnego budynku kuchennego, wznoszącego się nieco wyżej niż dom mieszkalny. Ganek kuchenny połączony był z galerią schodkami. Dzieci wszystkich pokoleń, które wychowało to stare gniazdo, albo które przebywały tam czasowo, miały bardzo szczęśliwe, rozkoszne wspomnienia o tej galerii. W największy deszcz bowiem i niepogodę można było po niej uganiać, harcować i bawić się do syta. Było się jak na dworze, a równocześnie pod dachem. Przy tym, o ile się obiegło galerię, wpadło przez werandę i pokoje na ganek frontowy, miało się przed oczyma piękne, a ciągle inne widoki górskie.
O jakie tysiąc kroków ku południowi, niewidoczny z domu z powodu wielkiej ilości drzew owocowych, zasłaniających bliższy widok — rozlewa się szeroko Czeremosz, całą dolinę szumem wypełniając. Bliżej tuż za sadem w dole płynęła młynówka. Wokół jak pomniki, filary, dachy i kaplice tej górskiej przestrzennej świątyni, ciągną się pasma i wierchy, każdy inny, każdy jakby z myślą jakąś wyrzeźbiony i wbudowany do tej świątyni, każdy wyśpiewany w pieśni i legendą i opowieścią opromieniony.
Także wiele starych drzew-pomników rosło w pobliżu domu lub dalej wśród ogrodów i sadów. Sady i ogrody rozciągały się kilometrami, wchodziły w las, przenikały się z lasem, a nieraz daleko od domu można było napotkać grupkę drzew parkowych, rosnących malowniczo. Najpiękniejsze były ogromne wiekowe, sadzone przez pradziadów, modrzewie, otoczone ławeczkami. Zwłaszcza jeden modrzew, blisko dworu, pod którym siadywał pradziad, a później dziad, był jakby dalszym ciągiem domu mieszkalnego, jakby salą lub kaplicą, a równocześnie żywą istotą, czcigodną i przyjazną. Oprócz ławeczek i stolika były tam nieco dalej trawniki bardzo miękkie, wysoko ponad deptak wzniesione. Dla dzieci były to jakby wygodne pluszowe kanapki. Gdy senior rodziny siedział przy stoliku, dziatwa towarzyszyła mu siedząc na tych trawnikach. Na wiosnę pierwsze zieleniły się modrzewie. Zieleń ich leciutka, jasna, puchowa. Wyglądały jak duchy wiosenne, jak strojne młodziutkie dzieweczki z pokolenia olbrzymów. Ten zaś wielki modrzew pradziadowy, gdy się nań patrzyło z dołu, był to jakby jakiś świat i labirynt zieleni, pełen dziwnych form, a także pełen szeptów i przeczuć. Pod tym też modrzewiem odby-