Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/493

Ta strona została skorygowana.

fale ożywcze. Listy, gazety, czasopisma nie zamącały spokoju samotni, nie straszyły, nie oblewały ukropem, nie mroziły, ani wyziewów trujących nie przynosiły. Poruszały umysły, pobudzały, odświeżały.
Stosownie do norm górskiego gospodarstwa wypasowego i sianowego, dużo było wolnego czasu. W czasie sianokosów największy był ruch, najwięcej „zdarzeń“. Najwięcej ludzi uwijało się po carynkach, dziedzińcach i po galeriach. Także chód połoniński i powrót z połoniny na dzień lub dwa naruszały ciszę. To znów na wezbranej wodzie z gór przypływały daraby. Potem znów było głucho. Wiosną i latem dziedzic całymi dniami chodził po sadach. Obcinał pędy z drzew. Godzinami obcinał róże. Stał tak nieraz długo pośród kwiatów, albo siedział wśród fali róż na ganku i czytał, a czasem pod wielkim modrzewiem wśród gęstych krzewów. Nieodłącznymi towarzyszami były gołębie, zlatujące się i gruchające. Kilka pawi jak wartownicy w szafirowych kaskach siedziało na barierze ganku lub na murawie. Wokół kręciły się lub leżały spokojnie wielkie psy gończe. Gdy wyjeżdżał konno lub wychodził na przechadzkę, psy różnego kalibru zbiegały się w pośpiechu ze wszystkich dziedzińców, by mu towarzyszyć.
I tak przez całe okresy roku nic się nie działo w Krzyworówni. Ale tak samo, jak drzewo rośnie niepostrzeżenie, puszcza korzenie, pręży się w słońcu, a choć nikt nie słyszy, jak rośnie, każdy odróżni drzewo żywe od zeschłego. Tak i tutaj każdy czuł, że osada gazdowska jak drzewo wciąż powoli rośnie, wrasta w góry.
Wśród tej ciszy i braku zdarzeń, do wielkich zdarzeń należały przyjazdy i przejazdy obcych, co skądś nagle zjawiali się w górach. Gdy ktoś zjawił się na drodze z Kosowa i już przeprawiał się przez Bukowiec, wyprzedzały go wieści „telefonem“ huculskim, jakby powiewem wiatru zaniesione. Wtedy rozstawiano nań czaty i sieci, aby się nie wymknął. Czasem wyjeżdżał na spotkanie leśniczy Aleksander, aż na Jasienowo, w późniejszych czasach któryś z paniczów. A kiedy gość, który zaryzykował taką wyprawę, uparcie i wytrwale dążył przed siebie, hen gdzieś do Burkutu, albo w Czarnohorę, albo i w Palenicę — sam dziedzic wyjeżdżał mu naprzeciw. Jadąc konno nagle wyrastał na drodze z konnym oddziałem Hucułów i strzelców. Stawał w poprzek drogi i groźnie krzyczał: — Stój! — Uzbrojeni Huculi i hajduki otaczali pojazdy. Przyjezdni zaczynali się niecierpliwić. Gdzieniektóry, mniej bywały,