Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/495

Ta strona została skorygowana.

w swych opiniach i wierzeniach, w swym całym sposobie życia niewiele różnił się od gazdów. Nie tylko nie zakazywał starych zwyczajów, starych modlitw, przemówek i poczynań. Sam chętnie z nich korzystał. Jasna rzecz, że do swej własnej chudoby wzywał przemówników, do żony swej, gdy miała rodzić — wróżki zapraszał, na to — by dzieci nie miały duszy potrójnej... Z tym się nie krył bardzo. Lecz nawet, gdy sam jegomość ksiądz niedomagał — po cichu — by nie narazić się biskupowi — kazał przyprowadzić przemównika, aby dobrym słowem i dobrym spojrzeniem, jakby promieniem świętego słoneczka — wygnał zeń nieduhę. Żył w przyjaźni ze starym Maksymem, wieszczunem. Wdzięcznie i z uznaniem wspominał dawnych wieszczunów i poczynaczy. Obowiązki kapłana chrześcijańskiego, jak sam podkreślał, spełniał wiernie, bo walczył z molfarstwem, ze złymi, pełnymi złych myśli i zamiarów, szkodzącymi ludziom i bydłu czarownikami. Dawał im ciężkie pokuty na spowiedzi, a nawet upominał z ambony — co prawda łagodnie — różnymi domyślnikami dając do poznania, który grzech piętnuje. Bo nie wypadało głośno wytykać i wywlekać sprawy niesamowite, a ludzi publicznie wstydzić. Do sumienia tylko przemawiał każdemu. Za to miał w poszanowaniu wielkich poczynaczy i dobrych wieszczunów, co to z dziada pradziada wśród twardego życia górskiego oświecali i rachmanili ludzi. Stary ksiądz był ogrodnikiem. Na stoku słonecznym, na krzepkich dziczkach pozaszczepiał szczepy szlachetne. W ten sposób w ciągu lat, wokół rezydencji księżej powstały sady. Tak też — powiadał — na starej mocnej wierze puszczowej, wierze starowieku szczepić trzeba wiarę świętą. Inaczej mdła będzie i niemrawa, nie będzie miała siły. — I jego zresztą rodzina z ojca na syna zajęta była duszpasterstwem. Sam był synem księdza. Syn jego był w Krzyworówni księdzem długie lata. A mąż jego wnuczki do niedawna był proboszczem w Krzyworówni. Ludzie mieli wielkie zaufanie do starego księdza jako do swego księdza. Gdy zmartwychwstała stara kolęda, umiał ją obronić od gniewu władyki-metropolity. Sam się nią cieszył, nie tylko nie przeszkadzał jej, lecz radośnie przyjmował kolędników w rezydencji. Łagodne słowo jego, gazdowskie słowo, więcej znaczyło niż wymyślania, groźby i gromy innych księży. O wszystkim, co wiedział, opowiadał nowemu dziedzicowi, wtajemniczał go w swoje doświadczenie, w swoją wiedzę. Wpoił weń zainteresowanie dla wiary starowieku, nauczył czci dla starej prawdy. Starzy lu-