łęzione wewnątrz ciemnymi krużgankami, czy też wgłębienia kończą się zaraz u wejścia.
— Jeśli tamtędy naprawdę dostawali się — jak uparcie a czasem z niemałą dokładnością utrzymują podania — jacyś ludzie do komór mieszkalnych, to pytanie, jak się dostawali? Czy na jakichś linach, a raczej hużwach smerekowych splecionych na podobieństwo lin, czy też kładkami przerzuconymi z przeciwległej skały ponad przepaścią. Cóż to za ród? Jakby inna gałąź rodu ludzkiego. Podobni drapieżcom skalnym, rysiom i sępom. Śmielsi jeszcze i bardziej drapieżni. Jakżeż nowym fundamentem, jak wielkim krokiem jest pasterstwo i gazdostwo! Gdyby zachowali się do dziś tacy myśliwcy skalni i ludzie lasowi, gdyby stamtąd, z góry, z ciemności nagle błysnęło oko człowieka-sępa, cóż by mógł w nas zobaczyć? Bylibyśmy dlań zdobyczą, łupem, mniej lub więcej cennym. I oni byliby dla nas zapewne zwierzyną nie lada jaką, godną wysiłku myśliwskiego, trofeum trudnym ale ponętnym. Granica przenikania tak obcych sobie rodzai podobnie przebiega jak w stosunku do potężnych zwierząt drapieżnych. Nie przenikamy się wzajemnie, nie przejmujemy się nimi, nie wchłaniamy w pierś ich życia, gdy walczymy z nimi — a gdy je oswajamy — także nie. Co innego może w dawne czasy. Gdyby człowiek i dziś walczył gołymi rękami z niedźwiedziem, gdyby zdarzyło się, że dziecko ssało niedźwiedzicę, to może byłoby inaczej. I stąd coś czasem wśliznęło się do bajki, do pieśni.
Może i teraz, gdyby odgadnąć, co było wymarzonym a wciąż żywym wzorem życia ludzi lasowych i skalnych: czy ryś, czy wiatr wierzchołkami drzew stąpający, czy sęp, czy górski potok, przedzierający się przez wertepy, czy cichy, upiorny puchacz, władca nocy, czy słońce potężne, wychodzące z mroku i znikające w mroku, gdyby znaleźć szczątki narzędzi, choćby jaki wrąb w skale, może zaleciałby nas oddech, tętno tego życia. — Sympatia skrzydlata, ani brzemieniem walki i strachu, ani kajdanami codziennego współżycia nie obciążona, ucieleśniłaby nam jego styl...
Wpatrując się ku górze, z zadartą głową, myśląc to i owo, dziedzic wsunięty w mokry żłób skalny, mimo woli krzyknął z dołu ku tym wysoko zawieszonym otworom, jakby chciał porozumieć się, hasło przesłać ludziom lasowym, ludziom starowieku. Skały pochłonęły głos, porwały go i połknęły tak, jak te gąbczaste mchy czarnohorskie chłoną wodę ze źródeł, jak
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/497
Ta strona została skorygowana.