Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/502

Ta strona została skorygowana.

bym na starość miał zgnić w kryminale. Albo ja, albo oni na tym świecie — zaciął się stary, wąsaty Iwanko.
— Zostaw to, Matarżuku. Zakazuję ci tam chodzić. Lasu jest jeszcze dość — dzięki Bogu a życie jedno. Drugiego Iwanka nie znajdę. Dowiesz się tylko, kto to kradnie, a ja go zaproszę na wizytę... —
I cóż takiego działo się na tych „wizytach“? Złodzieje, zabójcy i świętokupcy kiedr szli ze strachem na wizytę, bo dziedzic był poważny, małomówny, otoczony mirem i autorytetem. Idąc do dworu, odrzekali się kiedr głośno, przeklinali tych, co ich rzekomo namówili i uwiedli. Przysięgali, że na nich wszystko złożą. Wcale nie będą ich ukrywać, po prostu wyjawią wszystko! Niektórzy ludzie żałowali skazańców. Inni mówili: Dobrze im tak, niech cierpią! Cierpienie ograniczało się do strachu dość jednak wielkiego. Naprzód trzeba było czekać na ganku, a tu tymczasem świdrowały zabójcę kiedr i świętokradcę spojrzenia wszystkich domowników, kręcących się po dziedzińcach. Patrzono nań tak, jakby ściął matkę rodzoną, albo okradł cerkiew. Potem wpuszczano już skruszonego winowajcę przed oblicze trybunału karnego. Z miejsca leśniczy Aleksander ryknął nań takim basem, że jaki taki nieborak do ziemi przysiadał. Potem, z kolei krzyczał wójt Krzyworówni — Surbàn. Znane było jego urzędowanie. Po prostu coś strasznego. Złoczyńca zapadał w mrok piekła. Przecierał jednak oczy i sam dziwił się, że po tym krzyku jeszcze trochę żyje, że krzyki wójtowskie nie rozszarpały go, nie podarły w strzępy. Ale jakoś i to przetrwał. Dziedzic podniesieniem ręki przerywał urzędowanie wójta. Robiło się cicho. Uroczyście naznaczano karę, opłatę karną za kradzież lasu. Zapisywano powoli na karteczkach — Amen. To jeszcze można było wytrzymać. Po czym leśniczy i wójt odchodzili. Dopiero zaczynała się dla skazańca najstraszniejsza chwila — długie milczenie. Ponieważ byli to przeważnie ludzie, co kradli lekkomyślnie, nie zastanawiając się, naprawdę nie wiedząc co czynią, każdy prawie szczerze żałował, gdy zobaczył, ile z tego ma kłopotu. Dlatego to — opowiadają starzy ludzie — dziedzic każdemu od razu albo nieco później, darowywał, skreślał karę. Oddawał także zawsze skonfiskowane przez pobereżników narzędzia, siekiery lub piły. W kącie stała bardzo gruba, chociaż lekka, bambusowa laska. Laska ta znana była w górach przeważnie ze słyszenia. Przeznaczona dla niepoprawnych, a w intencji także i dla takich, co naruszali moralność, uwodzili dziewczęta, żyli z cu-